Kolega Szumny odniósł się do mojego niegdysiejszego wpisu nt. odwoływania prezydentów. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że swój tekst oparł na swoim wyobrażeniem o tym, co ja myślę, a nie na tym, co rzeczywiście napisałem.

Wydawać by się mogło, że przesłanie mojego wpisu było jasne: legalne odwołanie prezydenta nie jest łatwe. Wymieniłem i z grubsza opisałem najczęstsze okoliczności, w jakich może się to odbyć. ONE W JEDNAKOWY SPOSÓB DOTYCZĄ WSZYSTKICH GMIN W POLSCE I RZĄDZĄCYCH TAM WÓJTÓW CZY BURMISTRZÓW. I kompletnie nie zależą do tego, czy politycy PO wiedzą dlaczego przegrali wybory, albo czy mogą (lub nie) się z tym pogodzić. Po prostu takie są powszechnie obowiązujące przepisy. Nawiasem mówiąc zarzut pod adresem PO o niepogodzeniu się z wynikami wyborów, używany przez PiS przy każdej krytyce jego działań, dawno się już zużył. Zresztą jest kompletnie pozamerytoryczny.

Nie wyrażałem żadnych życzeń (w szczególności pobożnych), nie próbowałem również oceniać wielkości przekrętów w Warszawie, ani wyrokować, czy i kto jest winien. Bo żeby się na ten temat wypowiadać, trzeba by starannie zgłębić skomplikowaną materię, na co nie mam ani czasu ani ochoty.

Przypadek Warszawy był tylko pretekstem do pokazania reguł i ostudzenia tych, którzy już „witają się z gąską”. A kiedy cytowany prof. Płatek mówi o skali złodziejstwa w stolicy, jako możliwej podstawie do wprowadzenia zarządu komisarycznego, to jako prawnik, wie bez wątpienia, że tak będzie wtedy (o czym przecież pisałem), kiedy zapadną wyroki sądowe, a nie wtedy, kiedy tak uzna Jarosław Kaczyński, czy Zbigniew Ziobro.

Chętnie bym uwierzył w deklarację kol. Szumnego, że o „żadnym naginaniu przepisów przez PiS nie ma mowy”, gdyby nie to, że PiS i jego politycy nie tylko naginają, ale wręcz łamią przepisy Konstytucji. Ale może chociaż w tej sprawie będzie inaczej.

Reklama