Fot. Stanisław Tuleja / Facebook.com / Rzeszów - wczoraj, dzisiaj i jutro. Na zdjęciu budynek historycznych Rzeszowskich Zakładów Graficznych

Dla jednych wybawca, bo uratował firmę przed upadkiem, dla drugich sprytny przedsiębiorca, który dorobił się na państwowym majątku. Ryszard Podkulski walczy o uniewinnienie w sprawie o wyprowadzenie 14 mln zł z Rzeszowskich Zakładów Graficznych. 

Nie trzeba go specjalnie przedstawiać. Ryszard Podkulski to jeden z najbardziej znanych rzeszowskich przedsiębiorców, nazywany często „ojcem rzeszowskiego handlu”. Jest współtwórcą takich galerii jak chociażby Europa II, Graffica (obecnie Outlet Graffica), czy – w ostatnich latach – potężnej Galerii Rzeszów postawionej w centrum miasta. 

Media uwielbiały Podkulskiego, chętnie cytowały go, gdy ogłaszał swoje najnowsze plany inwestycyjne, dzisiaj dla wielu z nich jest „czarnym charakterem”.

Pretekst przed laty dała Prokuratura Okręgowa w Rzeszowie, która zaczęła tropić rzekome nieprawidłowości przy przejmowaniu przez biznesmena budynku dawnych Rzeszowskich Zakładów Graficznych, w których dzisiaj znajduje się wspomniany Outlet Graffica i hotel Forum przy ulicy Lisa Kuli.

Ryszard Podkulski przejął nieruchomości w 2004 roku. Prokuratura, a potem dwa rzeszowskie sądy – okręgowy i apelacyjny – twierdzą, że biznesmen stał się właścicielem budynków dawnych RZG za bezcen. 

Dla wymiaru sprawiedliwości nie miało większego znaczenia, że Podkulski na „dzień dobry” spłacił wielomilionowe długi drukarni, a potem zainwestował w 2006 roku w zdewastowaną  nieruchomość 6,5 mln zł.

Powołany przez prokuraturę biegły, jak wskazują dowody dostarczone przez obrońców biznesmena, wprowadził efekty inwestycji do wyceny majątku RZG SA. Nie przeszkodził mu w tym fakt, że wycena miała odzwierciedlać stan majątku na koniec 2004 roku. Ostatecznie biegły wskazał, że w ramach restrukturyzacji spółka straciła  ponad 14 mln zł.

W maju 2017 roku biznesmena skazano prawomocnym wyrokiem na 3 lata więzienia. Sąd nakazał też wpłacić wspomnianą kwotę na konto RZG SA, w której Ryszard Podkulski jest większościowym udziałowcem. Oznacza to, że wpłacał głównie samemu sobie. 

Fot. Materiały prasowe. Na zdjęciu Ryszard Podkulski

Dochować najwyższej staranności 

Ponad roczna walka adwokatów przedsiębiorcy, by nie dopuścić do tego, żeby zamknięto go za kratkami, okazała się skuteczna. 4 kwietnia br. Sąd Najwyższy uchylił wyrok rzeszowskiej apelacji.

Sąd ponownie musi się pochylić nad tą sprawą. Proces wznowiono kilka dni temu. Nie będzie prosty. Sąd ma jeszcze raz przeanalizować, czy przejęcie nieruchomości RZG SA odbyło się z naruszeniam prawa, czy po prostu ratowano spółkę po fatalnej prywatyzacji.

– Sąd chce dochować najwyższej staranności – zapewniał sędzia Marek Klimczak, przewodniczący składu orzekającego. Oby, ponieważ podejście do dowodów zgromadzonych w tej sprawie krytykował nawet przedstawiciel oskarżenia (prokurator Prokuratury Krajowej) podczas posiedzenia Sądu Najwyższego.    

Sprawą RZG, której podkarpackie media nadały wiele rozgłosu najbardziej interesują się byli pracownicy drukarni. Ale pomiędzy ich opiniami na temat samego zakładu i roli Ryszarda Podkulskiego, zieje przepaść. Jedni od lat atakują go bezpardonowo w Internecie i w sądzie, inni twierdzą, że uratował ten relikt PRL-u, po nieudanej prywatyzacji.  

Rzeszowskie Zakłady Graficzne (obecnie w likwidacji) zajmowały się szeroko pojętą poligrafią, w tym drukiem gazet i czasopism, książek, akcydensów, plakatów i afiszy. W 1999 roku, utworzono za zgodą Skarbu Państwa, spółkę akcyjną, w której większościowy pakiet udziałów objęła gdańska spółka „Inwestor”. Niespełna dwa lata później drukarnia miała na minusie łącznie 16 mln zł, zalegała z podatkami, ZUS-em i pensjami. 

Udziały w upadającej drukarni w roku 2002, również za zgodą Skarbu Państwa, wykupił od „Inwestora” rzeszowski biznesmen Ryszard Podkulski. Biznesmen w niedawnym wywiadzie dla Rzeszów News tak opisywał sytuację spółki:

– Wyglądała bardzo nieciekawie. Pracowało tam ponad 200 osób. Ludzie głównie dźwigali między piętrami papier, bo winda była zawsze nieczynna. Jedna trzecia pracowników była zatrudniona w transporcie. Usmarowani farbą drukarską pracowali w fatalnych warunkach, mało światła, powybijane szyby w hali. Nie było zamówień, wszystko było rozłożone na łopatki. Masakra. Pomyślałem: „W co ja się wpakowałem?”.

Zdjęcie: Sebastian Fiedorek / Rzeszów News

Podkulski znalazł jednak rozwiązanie. Dokonał restrukturyzacji firmy, ponownie za zgodą Skarbu Państwa, m.in. przeniósł drukarnię do hali w Miłocinie. Spowodował, że zakupiono sprzęt pozwalający na druk popularnych kolorowych katalogów reklamowych, a także zatrudnił menadżerów, którzy zdobyli nowych klientów. 

W roku 2006 w stary budynek drukarnia, wyceniany na ok. 8 mln zł, wpompował 6,5 mln zł. Dokupił za prywatne pieniądze sąsiednie działki. Zrobił remont generalny blisko czterdziestoletniego obiektu i dobudował do niego dodatkowe budynki. Obecnie to kompleks składający się z Outletu  Graffica i hotelu Forum.  

W roku 2009 NIK, który badał prywatyzację sektora poligraficznego, stwierdził, że wspomniana nieruchomość warta była aż 30 mln zł. W efekcie sprawą zajęła się prokuratura. Biegły na jej zlecenie zbadał wartość budynku na rok 2004. Wycenił budynek na mniejszą kwotę, bo 14 mln zł, wliczając przy tym efekty inwestycji dokonanej przez Podkulskiego w roku 2006. Kilka lat później, bliźniaczy budynek drukarni w Białymstoku, Skarb Państwa sprzedał wraz z maszynami za 6,6 mln zł.  

W między czasie rzeszowski Urząd Skarbowy skontrolował RZG i uznał, że spółka winna jest fiskusowi, w związku z restrukturyzacją, znacząco większy podatek. Skarbówka ściągnęła ok. 1,5 mln złotych i zablokowała konta bankowe. W ten sposób spółka utraciła płynność finansową w czasie największego kryzysu jaki dotknął gospodarkę polską i światową w ostatnich latach. 

Kolos na glinianych nogach

Wspomniana kontrola NIK doprowadziła też do tego, że w roku 2016 biznesmena skazano na karę 3 lat więzienia. Jego obrońcy złożyli kasację od tego wyroku do Sądu Najwyższego. SN stwierdził, że sąd nie podołał aspektowi gospodarczemu tej sprawy, a także nie zbadał odpowiednio wnikliwie dowodów. 

Byli pracownicy firmy, skupieni w trzyosobowym Stowarzyszeniu Grafik, komentowali ten wyrok jeszcze na sali posiedzeń Sądu Najwyższego w Warszawie. – Co oni robią?! – mówił Robert Bosek, od lat działający, jak twierdzi, w interesie pracowników RZG SA, kiedy przedstawiciel Prokuratury Krajowej (występujący z ramienia oskarżenia), przychylił się do uznania kasacji.

Staraliśmy się porozmawiać z Robertem Boskiem o tym, co działo się w drukarni w trudnych dla niej czasach, ale konsekwentnie nie odbierał telefonu. Pytany przed salą posiedzeń SN, co jest obecnie jego celem, kiedy załoga otrzymała pracownicze udziały w RZG (przez kilkanaście lat Skarb Państwa wstrzymywał ich przekazanie), nie był w stanie odpowiedzieć. 

Z rozmowy z pracownikami wynika, że w historii drukarni było wiele wydarzeń, których dziś nikt nie chce już pamiętać. Pojawia się obraz kolosa na glinianych nogach, zorganizowanego i działającego, jak za czasów PRL. Nietrafiona prywatyzacja przeprowadzona przez Skarb Państwa doprowadziła zakład praktycznie do bankructwa. W opinii tych pracowników firmę uratował wtedy Ryszard Podkulski. Zakończyło to na jakiś czas problemy drukarni, ale rozpoczęło jego.

Zdjęcie: Sebastian Fiedorek / Rzeszów News

Poseł pyta, minister odpowiada

Rozmawiamy z byłymi pracownikami RZG

Skąd się wzięły problemy drukarni? Dziś chyba nikt już o tym nie pamięta?

– Problemy RZG wynikają z nieudanej prywatyzacji, którą przeprowadził Skarb Państwa – mówi pracownik, która rozpoczął swoją karierę w drukarni jeszcze w latach 60. ubiegłego wieku.

– Było kilka pomysłów jak to zrobić. Związki zawodowe uległy w końcu urokowi szefa spółki „Inwestor” z Gdańska, Andrzeja Maroszka. Decyzję o prywatyzacji, zgodnie z prawem, podjął Urząd Wojewódzki. Nikt tam nie reagował, kiedy pojawiły się informacje, że firma „Inwestor” może być niewypłacalna. 

Dlaczego spółka Inwestor została wybrana na głównego udziałowca Rzeszowskich Zakładów Graficznych SA, Szczecińskich Zakładów Graficznych SA oraz Drukarni Gdańskiej SA? 
Odpowiedź minister, Aldony Kameli-Sowińskiej: Inwestorów wybiera organ założycielski lub pracownicy prywatyzowanego przedsiębiorstwa, w tym przypadku spółka INWESTOR została wybrana przez wojewodę podkarpackiego. Przy prywatyzacji tego przedsiębiorstwa zabezpieczony został interes skarbu państwa, przedsiębiorstwa i pracowników. 
[Pytanie z interpelacji posła Macieja Manickiego, 2001 r.]

Związków zawodowych szczególnie w tamtych latach, chyba nie można było łatwo nabrać?

– Maroszek czarował obietnicami, ugoszczeniem związków w Gdańsku, itp. Przyszedł w smokingu na zebranie ze związkami zawodowymi. Całował panie po rękach. Koleżanka wróciła stamtąd wniebowzięta. Mówiła: jaki elegancki pan, jak się umiał zachować, jakie miał wizje, jakie będą zarobki. Pochwałom nie było końca. 

Ale Maroszek w rzeczywistości był innym człowiekiem. Dla zwykłych pracowników był wręcz ordynarny. Dzień przed spotkaniem ze związkami zachowywał się jak gbur, opasły facet w typie Niemca z filmów o czasach drugiej wojny światowej, w porozciąganym swetrze. Mieliśmy zajętą hipotekę, ponieważ drukarnia kupiła papier w hurtowni, ale nie zapłaciła. Maroszek był bardzo niezadowolony z tej sytuacji. Myślał, że przejmie zakład bez żadnych problemów. 

Czy to znaczy, że drukarnia miała też problemy przed prywatyzacją? 

– Tak, zakład był już wtedy w bardzo złej kondycji, ale koszmar zaczął się dopiero po prywatyzacji. Spółka „Inwestor” w ciągu zaledwie roku doprowadziła drukarnię do finansowej katastrofy. W jaki sposób? Drukowaliśmy książki, a oni byli pośrednikiem pomiędzy nami, a wydawnictwem. Wydawnictwo przekazywało pieniądze do „Inwestora”, a oni do zakładów graficznych w Rzeszowie już nie. Wszystkie drukarnie, które kupili upadły. W 2001, przed świętami Bożego Narodzenia, nie było pieniędzy na wynagrodzenia. Firma zalegała pracownikom od trzech miesięcy. Ludzie się gromadzili, wyzywali, puszczały im nerwy. Każdy miał rodzinę, a nie było pieniędzy na pensje. W firmie często pracowały przecież małżeństwa, a nawet całe rodziny. 

Bądź na bieżąco.

Rzeszów News - Google NewsObserwuj nas na Google News!

A ściąganie należności…?

– Chcieliśmy ściągnąć dług z „Inwestora”, ale nie było możliwości. To były inne czasy, kilkanaście lat temu. Nie były zapłacone składki do ZUS. Udało się sprawić, że rzeszowski ZUS wysłał wezwanie do Gdańska, do władz spółki „Inwestor”. Ale wróciło z powrotem do nas. Straszne czasy. Konta pozajmowane przez komorników. Banki nie chciały dać pożyczki. Za to spółka „Inwestor” wzięła w tym czasie na nas kilka kredytów. Zabrała też maszyny, które mieliśmy w bardzo dobrym stanie do Gdańska a stamtąd przyszły inne, zrujnowane technicznie.

Jak Ministerstwo Skarbu Państwa ocenia sytuację finansową Rzeszowskich Zakładów Graficznych SA, czy prawdziwe są informacje prasowe („Rzeczpospolita” z 16 lipca 2001 r.) o zadłużeniu zakładu na kwotę 5 mln zł?Odpowiedź minister, Aldony Kameli-Sowińskiej: Na koniec II kwartału 2001 spółka wykazuje pogorszenie wyników. Zobowiązania krótkoterminowe wynoszą 8,8 mln zł, w tym kredyty bankowe 4,8 mln zł, a zobowiązania z tytułu dostaw i usług 2,4 mln zł. 
[Pytanie z interpelacji posła Macieja Manickiego, 2001 r.]

Jak firma mogła w ogóle funkcjonować w takiej sytuacji?

– No, właśnie. Nie mogła. Dlatego zaczęli szukać jakiegoś rozwiązania. Wtedy udziały od spółki „Inwestor” odkupił Ryszard Podkulski. Przyniósł pieniądze na potrzeby bieżące i pensje, spłacił kredyty, podatki, zaległości w ZUS i skarbówce, udzielił pożyczek, wpłacił pieniądze na kapitał akcyjny. Nie zrobiła tego firma „Inwestor”, którą powinien zdyscyplinować Skarb Państwa. 

Zdjęcie: Sebastian Fiedorek / Rzeszów News

Podkulski był jak Święty Mikołaj? Spotkaliśmy się z taką opinią. 

– Byli chyba tacy, co tak sądzili. Ale to po prostu przedsiębiorca. Zorientował się, że drukarnia w systemie piętrowym nie ma racji bytu. Zresztą zakład był w opłakanym stanie, bez remontów. Przeprowadził produkcję do Miłocina, na jeden poziom. Często przyjeżdżał do firmy. Przychodził na produkcję i rozmawiał z ludźmi. Sprawdzał co się dzieje, co słychać, jak stoimy z finansami, itp. 

Na pewno miał wizję drukarni, chociaż był spoza poligrafii. Kupił maszynę, która przyjechała w 14 tirach. Pozwalała drukować modne druki reklamowe. Produkcja na tej maszynie dawała niesamowity zysk, np. gazetki reklamowe dla firm meblarskich czy produkujących sprzęt elektroniczny. Nigdy nie byliśmy w tak świetnej kondycji finansowej, jeśli chodzi o czasy po upadku tzw. komuny. Można powiedzieć, że spółka się odrodziła. 

Co na to załoga, związki zawodowe? 

– Nie wszystkim to się podobało. Ludziom wydawało się, że dzieje im się krzywda, ponieważ… trzeba pracować. Wcześniej był czas na to, aby w godzinach pracy gdzieś wyjść, porozmawiać, zapalić (ludzie palili na terenie zakładu!). Przyszedł nowy dyrektor, który chcąc ukrócić palenie zaoferował, że kto przestanie palić otrzyma dodatkowe pieniądze co miesiąc. Wiele osób rzuciło dymka. 

– Jest możliwe, że prywatyzacja okazała się nietrafiona – usłyszeliśmy od wysokiej urzędniczki departamentu spółek strategicznych ministerstwa skarbu, dobrze zorientowanej w prywatyzacji RZGraf.
[Gazeta Wyborcza, Rzeszów, 2001]

Kiedy Pan zaczął pracę w drukarni?  

– Kiedy była już w poważnych tarapatach. Zakład energetyczny przestawał wtedy dostarczać prąd, gaz był dawno odcięty. Pracownicy dziwili się, że w spółce nie ma pieniędzy. Za komuny zawsze były pieniądze. Szło się do księgowej i przelewała. Nie rozumieli, że Skarb Państwa sprywatyzował zakład i konsekwencji tego faktu. Spółka „Inwestor”, która kupiła większościowy pakiet akcji w RZG SA, doprowadziła firmę do upadku w ekspresowym tempie. Drukarnia zalegała z płacami za kwartał, nie były regulowane podatki, daniny do ZUS, długi sięgały wielu milionów! 

Dziś biznes nie może tak funkcjonować. Trochę to niezrozumiałe w 2018 roku. 

– To były inne czasy. Jak zetknąłem się z RZG SA poczułem się jak w filmie „Miś”, tylko, że o drukarni – mówi pracownik, który rozpoczął pracę po prywatyzacji. – Jak dziecko potrzebowało na plastykę papier to ludzie szli do magazynu i brali pół bagażnika. Mówili, że „za komuny było super, można było np. kraść, przecież wtedy wszyscy kradli, a w zasadzie brali, bo przecież wszystko należało do ludzi”. Zapewne dlatego książki, które drukowaliśmy, zanim jeszcze trafiły do wydawcy i księgarń, można było już kupić na rynku w Rzeszowie.  

(…) Chodziłem po zakładzie. Chciałem wykształtować sobie jakiś pogląd na to, co robić dalej i zauważyłem pewne drzwi. Wchodzę i widzę dwóch pracowników. A już wydawało mi się, że wszystkich znam, wiem, co robią. Mówię: „Panowie, co tutaj robicie?”. „Jak co robimy? Pracujemy”. „To widzę, tylko przepraszam, czym wy się zajmujecie?”. Jeden mówi: „Ja jestem szefem archiwum”. „A pan?”. Drugi na to: „Ja jestem pracownikiem archiwum”. „Dobrze panowie, co wy tutaj robicie?”. „No jak, pracujemy” – mówi – „archiwizujemy”. „To zobaczmy to archiwum”. Otwierają drzwi, a w nich pajęczyny. „To wyście tutaj nie byli przynajmniej parę tygodni albo miesięcy”.
[
Rzeszów News, wywiad z Ryszardem Podkulskim]

Polska szykowała się wtedy do wejścia do Unii Europejskiej – trudno w to uwierzyć.

– Polska wchodziła do UE, ale pracownicy drukarni nie wyszli jeszcze z PRL-u. W RZG SA nie funkcjonowało, np. pojęcie „strata”. Jak pojawił się błąd w druku, oddawano na makulaturę całą partię książek. Drukowano całość od nowa, np. tysiąc egzemplarzy po 300 stron. Pracownicy twierdzili, że prościej jest puścić od nowa maszyny, niż podmieniać wadliwe strony. Nie rozumieli, że to strata, marnotrawstwo surowca, farb drukarskich. Tłumaczyli, że skoro książki poszły na makulaturę to nie było strat, bo za makulaturę dostaniemy pieniądze! 

Z makulaturą była zresztą lepsza historia. Był taki zwyczaj, że parę pierwszych egzemplarzy każdej wyprodukowanej książki odkładano do archiwum. Po latach funkcjonowania firmy urosło ono do wielkości średniej biblioteki szkolnej. Wśród nich było wiele drogocennych egzemplarzy, tzw. białych kruków, do tego klasyczne dzieła w specjalnych oprawach, np. skórzanych czy nawet pozłacanych. Firma potrzebowała pieniędzy i pewnego dnia sprzedano wszystkie te książki za jednym zamachem… na wagę, po cenie makulatury, za łączną kwotę ok. 1500 zł, gdzie wartość jednej książki mogła sięgnąć 700 złotych!

Co się stało, kiedy „przyszedł” do firmy Ryszard Podkulski? 

– Pensje stały się regularnie, pojawili się nowi klienci, spłacone zostało zadłużenie, przecież nikt nie chciał współpracować z firmą bez tego. Pracownicy zaczęli uważać Podkulskiego za nowy rodzaj „Państwa”, które sponsoruje działalność firmy, jak w PRL-u. Nie rozumieli, że trzeba było skądś te pieniądze wziąć, żeby firma mogła funkcjonować i zarabiać, że trzeba ją reorganizować i wziąć się do roboty.

(…) mam pomysł na zakłady graficzne. To firma, która ma naprawdę duże możliwości i niezłe maszyny, ale była źle zarządzana. To ciągle komunistyczny zakład i trzeba go zreformować, wtedy będą efekty – tłumaczy Ryszard Podkulski.
[
Gazeta Wyborcza, Rzeszów, 2001]

Zdjęcie: Sebastian Fiedorek / Rzeszów News

A jak pracownicy odbierali zmiany? Przejście do gospodarki rynkowej 10 lat wcześniej było szokiem dla Polaków. 

– Tu też etap szybkich zmian był szokiem. Za PRL-u nie dbano o terminy. Nagle zaczęto wymagać terminowości, jakości, zaczęła się regulacja kwestii kadrowych, np. urlopów i premii. To było niewiarygodnie zabagnione. 

Przykładowo: pracownik dostał 10 tys. zł premii, ponieważ kupował mieszkanie dla córki i potrzebował na wkład własny. Inna osoba dostała jako premię 1500 zł, bo córka zdała na studia i potrzebowała na stancję.

Jakiś człowiek miał ponad 200 dni niewykorzystanego urlopu. Okazało się, że za Rzeszowem miał pole i zawsze w wakacje tam sobie jeździł pracować. Kadry tłumaczyły, że nie można mu wpisać tego jako urlopu wypoczynkowego: „Przecież on nie odpoczywa, tylko ciężko pracuje na roli”. Kiedy aktualnie nie było kontraktów do realizacji urlopów nie wypisywano. Tłumaczono to tym, że część pracowników pilnuje zakładu, a reszta jest po prostu „gotowa do pracy”. 

Jak dziś byli pracownicy oceniają sytuację? 

W tej chwili czekają na 14 mln zł, które m.in. Ryszard Podkulski wpłacił do RZG SA na skutek wyroku sądu. Uważają, że ta kwota zostanie rozdzielona pomiędzy nich, bo drukarnia była (i jest) ich wspólną własnością. Nie ważne, że została sprywatyzowana kilkanaście lat temu. Nie ważne, że mają ok. 3 proc. udziałów w spółce. I nie biorą też pod uwagę, że kilkanaście procent udziałów należy do Skarbu Państwa. 

Dalej nie rozumieją na czym polega prywatyzacja. Kiedy drukarnię przeniesiono, zreorganizowano system pracy i produkcji, a w budynku dawnych zakładów powstała galeria handlowa, pracownicy stwierdzili, że oni też mogli otworzyć tam galerię. Mogliby przecież wziąć kredyty. A gdyby otworzyli galerią handlową mogliby brać ze sklepów ubrania, jedzenie, ponieważ to wszystko byłoby ich. Gdyby odwiedził ich ktoś z rodziny, to mógłby wtedy spać w hotelu, bo przecież „to wszystko jest nasze”. 

(…) nieruchomości należące do zakładów poligraficznych działających z udziałem Skarbu Państwa znajdują się w centrach dużych miast, co m.in. z powodu wzrastającego podatku od nieruchomości zwiększa koszty produkcji. Sprywatyzowane zakłady, które podjęły decyzję o zmianie siedziby, skorzystały na wzroście wartości gruntów i poradziły sobie z nową sytuacją. 
[Polska Agencja Prasowa, informacja prasowa na temat kontroli prywatyzacji sektora poligraficznego przeprowadzonej przez Najwyższą Izbę Kontroli.]

Skoro było tak dobrze w RZG SA to czemu spółka jest dziś w likwidacji? 

– Finansowo byliśmy w świetnej kondycji. Trwało to kilka lat, do roku 2008, do kryzysu ogólnoświatowego, który dopadł też drukarnię. Wtedy firma kupowała dużo surowca zza granicy, bo klienci mieli wysokie wymagania co do jakości papieru. Zaczęły się kłopoty. Ale dawało się z tym walczyć. 

Nie można jednak było walczyć z polską skarbówką. Utratę płynności finansowej drukarnia zawdzięcza… rzeszowskiemu Urzędowi Skarbowemu. Skarbówka ściągnęła z konta drukarni ok. 1,5 mln zł na poczet podatku i zablokowała firmie konta bankowe. Podatek dochodowy powinien być wyższy wg urzędników. Dotyczyło to restrukturyzacji z 2004 roku, ale kontrola pojawiła się w 2007 roku.

Sprawa z Urzędem Skarbowym trwa do dziś. Urzędnicy robią wszystko, aby tych pieniędzy nie zwrócić (ok. 3 mln z odsetkami). Nie należą się fiskusowi. Dlatego broni się rękami i nogami przed wznowieniem sprawy w sądzie. 

Imiona i nazwiska osób do wiadomości redakcji

Reklama