Zdjęcie: Bartosz Frydrych / Rzeszów News
Reklama

Z ostatnich doniesień medialnych wynika, że znany od Bałtyku po Tatry szef wszystkich szefów będzie miał teraz… swojego pryncypała – pisze Łukasz Sikora w najnowszej Emisji Weekendowej. 

Oznacza to ni mniej ni więcej, że Jarosław Kaczyński – wedle oficjalnej wersji przytoczonej w miniony czwartek przez wicemarszałka Terleckiego – zasiądzie w gabinecie swego partyjnego podwładnego Mateusza Morawieckiego, a pełnił będzie tam rolę wiceprezesa (Rady Ministrów), czyli że premier będzie jego… prezesem. No, przynajmniej teoretycznie.

Ten osobliwy układ na szczytach władzy wypracowany został jako rezultat tak zwanego kryzysu koalicyjnego, którego to głównym bohaterem stał się Zbigniew Ziobro, minister i prokurator, a niegdyś banita odesłany z kwitkiem przez prezesa PiS.

Bunt na pokładzie, do którego skwapliwie, aczkolwiek jak zwykle nie ciesząc się, przystąpił Jarosław Gowin, był skomplikowaną wypadkową niedawnych głosowań w Sejmie. Okazało się bowiem, że przystawki PiS pod postaciami Solidarnej Polski (Ziobro) oraz Porozumienia (Gowin) zmieniły swój dotychczasowy wiernopoddańczy kurs względem partii Kaczyńskiego i nagle stało się jasne, że nie obejdzie się bez surowej bury.

Odmiennie jednak względem swoich dotychczasowych i burzliwych doświadczeń z różnymi koalicjantami, prezes PiS – nie po raz pierwszy – wykazał się politycznym cwaniactwem najwyższych lotów. Przez cały miniony tydzień centrum dowodzenia Polską przy ul. Nowogrodzkiej było oblegane z jednej strony płotu przez polityków tzw. zjednoczonej prawicy zafrasowanych swoim zjednoczeniem, podczas gdy po drugiej stronie szańca koczowało stado dziennikarzy, skupionych na wychwyceniu jakiejkolwiek sensownej wypowiedzi od przedstawicieli politycznej wierchuszki.

Nie sposób było nie odnieść wrażenia, że zarówno jednej jak i drugiej stronie nie bardzo to wychodziło. I trwałoby pewnie jeszcze długo, gdyby nie nagły ruch prezesa, który zawezwał Ziobrę do prezydenckiej willi, gdzie w środowy wieczór doprowadził do… nikt nie wie do czego, ale temat prawicowego rokoszu został nagle zaplombowany.

Po tych kilku dniach uporczywych newsów o rozpadzie, a później cudownym zespawaniu trzeszczącej koalicji można wysnuć dwa wnioski. Pierwszy jest banalnie prosty i w zasadzie stanowi jedynie potwierdzenie znanej od lat tezy: jedynym spoiwem zjednoczonej prawicy jest sam Jarosław Kaczyński, który niezmiennie dzieli i rządzi (w dowolnej kolejności) po tej stronie politycznego placu zabaw.

Drugi wniosek również nie stanowi wyniku jakiegoś skomplikowanego matematycznego równania: otóż opozycja, której twórczą bladość ukazały już pierwsze tygodnie po triumfie Andrzeja Dudy, stała się jakby jeszcze bledsza, sprowadzając się do roli politycznych salonowców, wymyślnie komentujących wydarzenia z piaskownicy obok. I mówiąc najkrócej, jest to najgorszy z możliwych sposobów zjednywania sobie elektoratu.

Reklama