Zdjęcie: materiały prasowe Wydawnictwa Powergraph

– Mój głos zawsze będzie głosem prowincji, głosem chłopskim, małomiasteczkowym – mówi pochodzący z Dębicy Radek Rak, który za powieść „Baśń o wężowym sercu albo słowo wtóre o Jakóbie Szeli” otrzymał Nagrodę Nike.

Z Radkiem Rakiem moglibyśmy się spotkać albo przy czarce oolong w jego ulubionej herbaciarni, albo w przychodni weterynaryjnej, w której pracuje – między jednym a drugim pacjentem. Ponieważ jednak panuje pandemia, z urodzonym na Podkarpaciu pisarzem połączyliśmy się przez Skype’a. Dwa dni po tym jak odebrał najważniejsze literackie wyróżnienie w Polsce. 

Marcin Czarnik: Który to Pana wywiad od niedzielnej gali wręczenia Nike?

Radek Rak: Przestałem liczyć. Było ich bardzo dużo. A jeszcze wiele przede mną. Przyjmuję to zainteresowanie ze spokojem.

Otrzymał Pan najważniejszą nagrodę literacką w Polsce za powieść fantastyczną. To zaskoczenie?

– Ogromne! Już to, że moja „Baśń o wężowym sercu albo słowo wtóre o Jakóbie Szeli” znalazła się wśród książek nominowanych do Nagrody Nike, uznałem za wielki zaszczyt. I byłem święcie przekonany, że na nominacji się skończy, że nagrodzona zostanie inna książka.

Jeżeli porównamy „Baśń…” z powieściami, które do tej pory otrzymały Nike, to, mówiąc szczerze, ona nie należy do tej samej ligi. Oczywiście, jest to książka z ambicjami, ale rozrywkowa, przygodowa, fantastyczna.

Kapituła jest elastyczna. Nagrodziła przecież reportaże, kryminał.

– Ale kryminał nietypowy („Ciemno, prawie noc” Joanny Bator – przyp. red.)!

Fantastyka to getto. Mentalność getta w fandomie jest bardzo silna. Otrzymałem od tego środowiska duże wsparcie; wiele osób do mnie pisało, trzymało za mnie kciuki. Wiem też, że nie wierzyli w nagrodę, sam w nią nie wierzyłem. A teraz się dziwimy. Fandom reaguje pytaniem: „ale jak to, dali mu?”

Pan jest może nawet bliżej Marqueza i Tokarczuk (i realizmu magicznego) niż Lovecrafta i Tolkiena.

– Oczywiście. „Baśń…” może trafić do czytelników, którzy za fantastyką nie przepadają.

A dlaczego sięgnął Pan po mit?

– To mój naturalny sposób opowiadania o świecie. Wiele rzeczy tłumaczę sobie przez mit. Odkąd pamiętam, mit był dla mnie czymś, co pomaga mi zrozumieć rzeczywistość, relacje z ludźmi, ze światem czy jakąś rzeczywistością ponadnaturalną, jeżeli ona w ogóle istnieje. Mit jest dla mnie fundamentalny.

Fascynuje mnie też mistyka. Czytałem przeróżne dziwne rzeczy. Nie dlatego, że potrzebuję tego czy owego do powieści. To raczej moje czytelnicze odkrycia przenikały do tekstu.

Jestem jeszcze młody i w dalszym ciągu bardzo plastyczny. W moim postrzeganiu świata wiele się zmienia, każda powieść, którą napiszę, nawet krótkie opowiadanie, uczy mnie czegoś.

„Baśń…” zacząłem pisać w roku 2016. Ukończenie jej zajęło mi dwa lata. Wiele rzeczy dzisiaj pewnie ująłbym inaczej, wiele z nich uznałbym za nieistotne, jeszcze inne bym rozwinął.

Zdjęcie: Materiały prasowe Wydawnictwa Powergraph

Zacznijmy od początku. Skąd pomysł, by opowiedzieć o Jakubie Szeli?

– Z Szelą zetknąłem się już jako dziecko, był bohaterem legend chłopskich z naszego regionu. Urastał w nich zawsze do rangi bohatera ludowego, Janosika, Robin Hooda, zbója Dobosza itd., który zabiera bogatym i daje biednym, i chroni przed ciemiężycielem.

Nieco później, w szkole, dowiedziałem się prawdy historycznej o Szeli. To spowodowało dysonans, który żył we mnie i pracował przez wiele-wiele lat.

Wątek rabacyjny pojawia się już w moich wczesnych opowiadaniach, które wydrukowała blisko 10 lat temu „Nowa Fantastyka”.

Do napisania powieści o Szeli przygotowywał się Pan więc okrągłą dekadę?

– Potrzebę dogłębnego przygotowania uświadomiłem sobie jako 19-latek, gdy pierwszy raz pomyślałem, że napiszę powieść o rabacji i o Szeli. Byłem na to za młody. Po kilku stronach zorientowałem się, że nie udźwignę tego tematu, że to jeszcze nie teraz.

Badania trwały niemal 11 lat. Zbierałem różne dokumenty, sięgałem do wielu źródeł, także dlatego, że historia rabacji to historia mojej rodziny. Czytałem pamiętniki Franciszka Ksawerego Preka, sięgałem do utworów chłopa pańszczyźnianego Jana Raka, z którym, nawiasem mówiąc, nie jestem spokrewniony. Jeździłem po skansenach. Zgłębiałem też materiały dostępne w Internecie.

Co Pan w nich znalazł?

– Między innymi dokumenty z przesłuchań chłopów przez policję austriacką po pacyfikacji rabacji. Są pisane toporną urzędniczą niemczyzną, ale do przejścia. One dały mi wgląd w to, dlaczego chłopi szli mordować szlachtę.

O co tak naprawdę mogło chłopom chodzić? Im jako ludziom, niezależnie od tego, czy byli uwikłani w jakąś pajęczą intrygę zaborcy, czy po prostu uznali, że szlachcie należy się kara za to, jaką wyrządziła im krzywdę.

To dokumenty cenne tym bardziej że źródeł o tych zdarzeniach jest niewiele i że pochodzą one głównie od szlachty, której stanowisko w tej kwestii było jednoznaczne. I trudno jej się dziwić.

Relacje szlachty bywają przesadzone?

– Postać Jakuba Szeli obrosła w wiele legend, które wydają się nieprawdopodobne. Jedna z nich mówi, że Szela obciął sobie dwa palce, by uniknąć poboru do wojska austriackiego.

Żadna z osób, które po rabacji spotkały Szelę – a byli to między innymi starosta tarnowski Joseph Breinl i Leopold von Sacher-Masoch – nie wspominają o okaleczeniach. Jedyne źródło, które potwierdza brak dwóch palców, to artykuł z prasy emigracyjnej we Francji o tytule „Szela albo potworu tego opisanie”. Powstał on na podstawie zeznań Ludwiki Gorajskiej z domu Bogusz, a Boguszowie byli przecież tą rodziną, która ucierpiała jako pierwsza na skutek rabacji, i z którą Szela osobiście miał na pieńku. Czy było to celowe przeinaczenie? Raczej nie. To, czego chłopi dopuścili się zimą 1846 roku, było wystarczająco ohydne.

A z drugiej strony? Uznał Pan za niemożliwe coś, co zdarzyło się rzeczywiście?

– Była jedna zasadnicza pomyłka, do której się przyznaję. Chodzi o krwawe premie za głowy szlacheckie. Nie wierzyłem w tę historię, a ona okazała się prawdziwa.

Istnieje legenda, według której starosta tarnowski płacił chłopom 10 florenów od głowy szlachcica. Przed ratuszem w Tarnowie miała piętrzyć się góra głów ludzkich niczym kapuścianych.

Byłem przekonany, że to bajka. Tymczasem gdy książka szła do druku, znajomy historyk z Uniwersytetu Jagiellońskiego Arkadiusz Więch, przekazał mi dokumenty, które potwierdzały, że przez kilka pierwszych dni rabacji chłopom płacono, może nie od głowy, ręki itd., ale że płacono im za zamordowanie konkretnego szlachcica.

Xenes Rak to jeden z bohaterów książki. Okropnie kłamie, nie można mu wierzyć. To alter ego autora?

– Może trochę mówi moim głosem. To postać napisana pół żartem, pół serio. Wzięła się stąd, że w mojej rodzinie krąży legenda o przodku, który został ocalony z zamieci śnieżnej przez Jakuba Szelę.

Pana słowo o Szeli nie jest pierwsze. Polemizuje Pan z Jasieńskim?

– Moja książka nie jest polemiką ze „Słowem o Jakóbie Szeli” Brunona Jasieńskiego. „Baśń…” wyrasta z porządku duchowego (może nawet gnostyckiego, jak u Hansa Jonasa), a nie rewolucyjnego. Uważam, że niczego dobrego przez rewolucję osiągnąć nie można.

Daleki byłem też od napisania białej legendy o Szeli. Nie mogłem tego zrobić ze względu na uczciwość wobec siebie i czytelników. Przesunąłem historię w odcienie szarości.

Nie należy więc dźwigać Szeli na „wyżyny heroizmu”?

– To niemożliwe. Możemy wziąć dowolnego zbrodniarza i uczynić z niego bohatera. Tylko po co? Czy nas to zbliża w jakiś sposób do prawdy, czy też ma przeforsować jakąś wizję świata? Szela nie był bohaterem. Biała legenda nijak ma się do prawdy. A jak pisał Jacek Dukaj, skłamana rzeczywistość staje się prawdziwa.

Pisanie przychodzi Panu łatwo?

– To dla mnie rzemiosło, nie sztuka. Żeby cokolwiek napisać, muszę usiąść, czy mam ochotę czy nie, a przeważnie nie mam ochoty, i pisać. Z nadzieją, że jeśli wypocę kilka zdań, to może kilka akapitów, a jeśli kilka akapitów, to może kilka stron.

Pisanie nie jest dla mnie łatwe. To właściwie karkołomne wyzwanie, bo wymaga organizacji, planowania, a ja wykonuję jeszcze inny zawód – jestem weterynarzem. I nie zamierzam z niego rezygnować, bo on mi daje satysfakcję i pozwala nie wyjałowić się twórczo. Gdy zakładam fartuch, coś mi się przestawia w głowie. Inaczej myślę, działam i mówię. To taki trochę płodozmian.

To prawda, że powieści pisze Pan ręcznie?

– Tak. Gwoli ścisłości, piszę na dwa sposoby: najpierw zapisuję ręcznie straszne ilości papierzysk, a potem przepisuję je na laptopie. To jest pierwszy poziom redakcji. Ona pozwala mi się uporać z rzeczami, które nie powinny się w książce znaleźć. Do twórczego pisania potrzebuję jednak kartki papieru. Kiedyś próbowałem usiąść do komputera, ale napisałem kilkanaście stron i do niczego się to nie nadawało. Skasowałem plik.

Ma Pan ulubione miejsce do pisania?

– Czajownia w Krakowie. To bardzo specyficzne miejsce. Jest pół knajpą, pół świątynią. Czas się tam cudownie rozciąga. Bardzo sprzyja mi jej atmosfera. Lubię też obserwować sztukę parzenia herbaty. Dopiero tam odkryłem, że herbata to cały wszechświat, bardzo nietypowy i oryginalny.

Co Pan pija najczęściej?

– Oolong. Często ma kwiatowe, razowe nuty. Jest bardzo różnorodna, można ją wielokrotnie parzyć i przy każdym zalaniu uwalnia coś nowego – zapach, smak. To niesamowita przygoda. Co ciekawe, po wypiciu jej w dużych ilościach zawsze czuję się osobliwie, lekko, tak jakbym unosił się nad ziemią. Dowiedziałem się niedawno, że oolong ma dużo l-teaniny, która jest substancją psychoaktywną, i którą wykorzystuje się w lekach wyciszających, na przykład w preparatach dla zwierząt.

Możliwe, że do Czajowni będą wkrótce pielgrzymować Pańscy wielbiciele. A co miejscem narodzin, czyli z Dębicą? Napisze Pan jej mitologię?

– To byłoby karkołomne. Dębica jest miejscem, w którym spędziłem pierwsze 19 lat swojego życia, a potem jeszcze trzy po ukończeniu studiów. Oczywiście tamten krajobraz wywiera na mnie duże wrażenie, tam mieszkali ludzie, którzy mnie ukształtowali jako człowieka, tam się działy rzeczy dla mnie podstawowe, formacyjne. Jestem Dębicy bardzo wdzięczny. Nie odżegnuję się od niej, mimo że od pięciu lat mieszkam w Krakowie.

W „Baśni…” Dębica pojawia się na marginesie.

– Tak, ale czuję, że jestem jej winien coś więcej. Przymierzam się do monumentalnej powieść o dębickich żydach. Aktualnie zbieram materiały. Badania potrwają dłużej niż przy ostatniej książce. 

Opowiadania, które właśnie piszę, także dzieją się w Dębicy: raz XIX-wiecznej, innym razem potransformacyjnej. To miasto jest moim miejscem zero.

W jednym z tekstów rozliczam się z doświadczeniami absolutnie paskudnymi. O patologiach w szkole mówi się niewiele, to temat tabuizowany, mocniej nawet niż patologie w kościele.

Wstydzi się Pan swojego pochodzenia?

– Kiedyś się wstydziłem. Zawsze to fajniej pochodzić od szlachcica niż od chłopa, prawda? Stąd w Polsce przekonanie, że jesteśmy narodem szlacheckim, rycerskim. Chcę podkreślić, że to nieprawda. Jesteśmy narodem chłopów.

Mógłbym mówić jak Harasymowicz, że „z czynszowej pleśni wywodzi się ród, ja pradziada nie miałem”, ale po co? Chłopskie pochodzenie to moja siła, nie mogę sobie przypisywać innego. Będę walczył o chłopską tożsamość. Mój głos zawsze będzie głosem prowincji, głosem chłopskim, małomiasteczkowym.

Afroamerykanie potrafią walczyć o swoją historię…

– …a my nie chcemy, mimo że nasze historie są pokrewne. Chłopi galicyjscy to przecież Afroamerykanie Europy, to porównanie bardzo mi się podoba. Wystarcza nam wieś sielankowa, wieś, na którą mieszczuchy wyjeżdżają odpocząć od zgiełku.

Wojciech Smarzowski powiedział kiedyś, że bardzo chciałby nakręcić film o rabacji galicyjskiej, i że czeka na odpowiednią powieść. Może to będzie „Baśń…”

– Czy Smarzowski? Raczej nie. Ale plany adaptacji są. Na razie nie mogę zdradzić szczegółów.

Rozmawiał: Marcin Czarnik

Radek Rak ­(ur. 1987 w Dębicy) – pisarz, lekarz weterynarii. Zadebiutował opowiadaniami w „Nowej Fantastyce”. Publikował też m.in. w rzeszowskiej „Frazie”. Pierwszą powieść pt. „Kocham cię, Lilith” wydał w 2014 roku. Otrzymał Nagrodę Nike 2020 za powieść „Baśń o wężowym sercu albo słowo wtóre o Jakóbie Szeli”.

Zdjęcie: Materiały prasowe Wydawnictwa Powergraph

marcin.czarnik@rzeszow-news.pl

Reklama