„Akin” – człowiek w tatuażu. Ten ból jest dla mnie karmą [WYWIAD]

– Jestem idealistą. Wierzę, że będzie dobrze. Od życia oczekuję w miarę prostego szczęścia – mówi Maciek „Akin” Bereś z Rzeszowa, którego ciało jest wytatuowane w 80 procentach.

 

Z udziałem „Akina” niedawno powstał krótki film dla marki Casio G-Shock zrealizowany przez PiX Productions.

„AKIN jest filmem, który opiera się na prawdzie… Nie kreowaliśmy rzeczywistości, tylko staraliśmy się ją zamknąć w klamrę, aby uwidocznić to, co najważniejsze. Czas nie był naszym sprzymierzeńcem, historia musiała się bowiem zamknąć w kilku minutach. Nasz sposób narracji musiał migawkowo pokazać, kim jest Akin – pomagał nam w tym poetycki obraz…

Akin to człowiek. Człowiek buntu. Człowiek, którego ciało jest pokryte w osiemdziesięciu procentach tatuażami. Człowiek pełny pasji – skateboarder. Jest przeciwko. Szuka własnej drogi i tożsamości. Żyje na krawędzi” – reklamuje film PiX Productions. Możecie go zobaczyć TUTAJ.

Rzeszów News: Stałeś się ostatnio sławnym człowiekiem. Jak do tego doszło?

– Sławnym? To trochę za duże słowo, chociaż rzeczywiście miałem okazje wystąpić w kilku teledyskach, które trafiły do szerszej publiki i stałem się rozpoznawalny. Możliwe, że kilka osób na ulicy mnie teraz kojarzy. Zawsze byłem po drugiej stronie kamery, a teraz nastąpiła zamiana miejsc i fajnie się z tym czuję.

Jak do tego doszedłem? Zawsze interesowałem ludzi, z chęcią robili mi zdjęcia. Oczywiście, to zasługa moich tatuaży i tego, jak żyję. Pewnego dnia zadzwonił do mnie kolega z informacją, że szukają wydziaranego skejta, który by wystąpił w teledysku „Górala” w Warszawie. Miał to być kawałek promujący film „Hardkor disko”. Pojechałem i – jak to się mówi – posypało się. Jedna, druga, trzecia, czwarta okazja…

Wydaje mi się, że mój image pasuje ludziom do filmów i teledysków. Nie ukrywam, że bardzo mnie to cieszy, bo w zasadzie nic nie robię, a jak coś robię, to jest to dla mnie przyjemne. Ciężko jest żyć lekko (śmiech).

A skąd ksywka „Akin”?

To zagadka mojego życia. Od dzieciaka tak wszyscy do mnie mówili, ale nie wiem dlaczego. Nigdy o to nie pytałem, ale może to dobrze. Niech to zostanie zagadką. Chyba zmienię sobie je w dowodzie (śmiech).

Ludzie mogą cię kojarzyć z jeszcze jednego klipu Kamila Bednarka „Chodź ucieknijmy”. Jak do niego trafiłeś?

– Nie jestem w żadnej agencji. Skontaktowała się ze mną koleżanka z Wrocławia, która wysyłała mi już jakieś zlecenia. Do Kamila Bednarka nie byłem do końca przekonany, nie jestem jego fanem. Potrzebowałem wtedy gotówki i stwierdziłem, że nie będzie dla mnie totalnym wstydem, jak wystąpię w jego teledysku. Dodatkowo zdawałem sobie sprawę, że jak u niego wystąpię, to jego klip dotrze do naprawdę szerokiej publiczności. Wiedziałem, że to otworzy mi kolejne drzwi, więc musiałem się poświęcić. Generalnie wideoklip wyszedł spoko. Nawet nie specjalnie się tym chwaliłem. Kto miał widzieć, to widział.

https://www.youtube.com/watch?v=bpFdpsD_3oE

Jeśli chodzi o film Pix Productions, który od niedawna można obejrzeć w sieci, to w jaki sposób ci ludzie do ciebie trafili? Znałeś ich wcześniej?

– Nie wiem, jak oni mnie znaleźli. Cały czas to dla mnie zagadka. Film zrealizował mój kolega z Rzeszowa Adrian Kilar, z którym skontaktował się producent Tomek Chrapusta. Chyba sobie rozmawiali o tym, kogo chcą nagrać, a że Adrian zna mnie dość dobrze, to padło na mnie. To był taki mały spontan. Na początku trochę nie wierzyłem, że chcą kręcić film o mnie. Myślałem, że to jakiś mały dokumencik, a wyszedł z tego dość poważny projekt, z którego jestem bardzo zadowolony. Chłopaki się również do tego przyłożyli. Nawet nie przypuszczałem, że tak fajnie się to poskłada.

Kiedy zacząłeś robić sobie „tatki” i dlaczego? Co cię skłoniło do pokolorowania ciała?

– Zacząłem, jak miałem 17 lat. Dlaczego? Nie wiem. Jadąc na deskorolce pomyślałem, że chciałbym mieć tatuaż. Kiedyś w Krakowie przechodziłem przez centrum handlowe i tam spotkałem mojego pierwszego tatuatora. Wywiązała się gadka, zaprosił mnie do siebie. Wpadłem na pierwszy tatuaż, a przez kolejne pół roku zrobiłem sobie osiem kolejnych. Pierwszy na ręce – „One love” odnośnie właśnie deskorolki.

Robienie tatuaży chyba uzależnia.

– Mnie na pewno. Bardzo. Teraz, jak w raz w miesiącu bym się nie wytatuował, to czułbym, że coś złego się ze mną dzieje. Jestem przykładem klasycznego uzależnienia od tatuaży. Muszę cały czas ozdabiać swoje ciało. Spełniony będę się czuł, jak mi braknie miejsca. Dążę do tego, by się zakryć cały, no może całej twarzy nie zrobię, ale głowę sobie wytatuuje na pewno. Bez ograniczeń. W zasadzie to lubię ten ból. Jak leżę i boli, to czuję, że to dla mnie taka karma. Jak coś przeskrobię to lubię poleżeć i spokojnie pomyśleć. Ten ból to takie trochę pseudo lekarstwo, oczyszczenie.

Co przekazują twoje tatuaże? Do którego masz największy sentyment?

Co mówią? Wszystko i nic. Mam na sobie dużo prywatnych rzeczy, ale też sporo obrazków, które mi się po prostu spodobały. Nigdy się nie zastanawiałem, który z nich darzę największym sentymentem. Chyba nie mam takiego. Najprawdopodobniej jeszcze, bo myślę, że będzie on związany z moim przyszłym dzieckiem, czy żoną.

Mam już natomiast pomysł na kolejny tatuaż. To będzie ręka przebita sztyletem. Moje dziary to taki old school, prawdziwe męskie dziary. Czysta esencja. Obecnie bardzo modne są tribale, które można podciągnąć trochę pod Polinezję, tylko, że tam one coś znaczyły, a tu nie znaczą nic. Dla mnie to taka dziwna ozdoba.

Bądź na bieżąco.

Rzeszów News - Google NewsObserwuj nas na Google News!

Osiedle. Mieszkasz i pochodzisz z Gwardzistów. Masz do niego duży sentyment?

– Urodziłem się tam, mieszkam i umrę – tak myślałem kiedyś. Teraz to nie chciałbym tam umrzeć. To jak stary film. Priorytety się zmieniają. Wszystko co było w tamtym „filmie” tam pozostało. Dziś chwila jest inna. Mam dopiero 26 lat, do umierania jeszcze daleko. Ale tak naprawdę, to stare dobre Gwardzistów. Muszę sobie gdzieś wytatuować tę nazwę. To stara dobra Resovia. Byłem kiedyś kibicem, bo z kim przystajesz, takim się stajesz. Będąc dzieciakiem ciężko jest myśleć o tym, że trzeba zmienić towarzystwo, skoro kumpli ma się pod blokiem. Przyznaję, chodziłem na mecze, biłem się o Resovię, biegałem z szalikiem. Krew z krwi – Gwardzistów. To moje tereny.

Teraz na osiedlu mieszka mi się spokojnie, cichutko i grzecznie. Tam czas płynie wolno. Gwardzistów jest bardzo ładnym osiedlem i lubię je. Jest urokliwe. Mamy górkę, strzelnicę, gdzie szlajałem się jak byłem dzieckiem. Nie widzę dla siebie lepszego miejsca w Rzeszowie, no ewentualnie ścisłe centrum. Nowe osiedla jakoś mnie nie ciągną.

A jak wyglądała twoja edukacja? Bez ekscesów? Byłeś spokojnym dzieckiem?

Ależ skąd. Najpierw była słynna „szesnastka” na osiedlu, później jeszcze miałem parę szkół w swoim życiu, m.in. gimnazjum na Sportowej, kilka liceów, bo ze szkół mnie często wyrzucali. Skończyłem w końcu liceum prywatne. To dla mnie była jedyna opcja skończenia szkoły średniej. Jednak później spełniłem swoje marzenie i dostałem się na „filmówkę” w Warszawie, na „operatorkę”. Na egzaminie nie odpowiedziałem na żadne pytanie, ale egzaminatorom spodobało się moje portfolio. Tam spędziłem ponad rok. Skończyło się przez moje prywatne sprawy.

Znów się zapisałem na studia. Na filologie angielską na Uniwersytecie Rzeszowskim. Zastanawiam się jednak, czy nie pójść po raz kolejny na „filmówkę”, tym razem do Krakowa. Musiałbym jednak tu wszystko rzucić i to naprawdę mój największy problem. Ciężko zrezygnować z przyjaciół i wszystkiego, co cię otacza.

Czasem warto jest jednak oderwać się od środowiska i wyruszyć w nieznane.

Tak, tylko, że „nieznanego” widziałem już bardzo dużo. A ludzie, z którymi jestem… No, chyba za bardzo ich kocham. Nie mogę tak nagle powiedzieć – dobra wylatuję, mam was w dupie. Wyjechać gdzieś, uciec, to jest najłatwiejsze rozwiązanie. Układać sobie gdzieś życie na nowo, to raczej dla słabych charakterów. Warto czasem powalczyć. Jednak moja koleżanka jest stewardesą i zaproponowała mi, że załatwi mi bilet, gdzie tylko będę chciał, po dużej zniżce i zacząłem się zastanawiać. Może na Bora-Bora, na dwa tygodnie. Spać na plaży. Mógłby w zasadzie tam robić wszystko. Ale nie wiem, czy chciałbym na stałe coś zmienić. Jest wesoło, lekko. Może nie ma sensu.

Jak byłeś dzieckiem, to kim chciałeś zostać? Czego teraz oczekujesz od życia?

– Nie miałem nigdy takiego marzenia. Szczerze? Nadal nie wiem „kim chcę być”. Dzisiaj jestem za kamerą, a jutro mogę być gdzie indziej. Jestem idealistą. Wierzę, że będzie dobrze. Od życia oczekują w miarę prostego szczęścia. Rodzice mnie tak wychowali, że w życiu najważniejsza jest rodzina. Chciałbym być kiedyś szczęśliwym ojcem. Jak już nim będę, to nic nie stanie mi na drodze i będę mógł robić jeszcze ciekawsze rzeczy. Zawsze starałem się postępować tak, by w życiu było mi wygodnie. Ale w najważniejsza jest dla mnie miłość. Wierzę w nią bardzo.

Kiedy dostałeś pierwsza deskę?

Pierwszą deskę kupiłem. Nie, pierwszą ukradłem koledze spod bloku. Na szczęście mi wybaczył i do dziś jesteśmy przyjaciółmi. Tak naprawdę pierwszą deskę kupił mi tato w skateshopie na Kościuszki. Jak wrócił ze Stanów, to poszliśmy po deskę i się zaczęła wtedy bomba, czyli jazda.

Dzięki desce jestem, tym kim jestem i zobaczyłem cały świat. Dzięki zwykłemu kawałkowi drewna. Nie widzę więc lepszej opcji na życie. Życie deskorolkowca, który rzeczywiście jeździ profesjonalnie, może być bardzo ciekawe. Nagrywałem filmy. Znajdowali się sponsorzy, którzy wysyłali skejtów np. do Berlina, Paryża lub Monachium. Wsiadasz na dwa tygodnie w busa, objeżdżając wszystkie miasta i robisz reportaż. Mnie wzięli dlatego, że jestem dobry na desce, a do tego byłem dobrym filmowcem.

Zawsze też potrafiłem wkręcić się w dobre towarzystwo i dużo czasu spędzałem z najlepszym skejterami z Polski. Oni podróżowali non stop. Trochę żałuję, że dalej to nie trwa, ale to moja wina, za bardzo melanż mnie poniósł. Teraz nawet jakbym chciał do tego wrócić, nie byłoby to łatwe. Już nie jeżdżę tyle co kiedyś, nie poświęcam temu całych dni. Teraz to dwa – trzy razy w tygodniu z ziomami, żeby się poodpychać. Tylko tak, aby nie zasnąć w miejscu. Obecnie każdy upadek jest kilka tysięcy razy bardziej bolesny niż kiedyś. No, może jakbym się bardzo zmobilizował. Ale leniem jestem.

Co cię trzyma w Rzeszowie? Sam mówisz, że w zasadzie byłeś wszędzie, a wróciłeś i zostałeś właśnie tutaj.

– Jestem przyzwyczajony do Rzeszowa. Spokój bije z tego miasta. Jest mi tu wygodnie. Nawet jest tu trochę innowacji. Większość osób krytykuje prezydenta, a tak naprawdę to chłop kawał dobrej roboty zrobił. Nigdy nie jest tak idealnie, że ktoś może zrobić wszystko. Jak będzie zmiana po wyborach, to zobaczymy, czy będzie lepiej.

Nie znam się na polityce i nie chcę jego dokonań oceniać z politycznej strony. Prezydent ma taka fajną zajawkę. Tadziu jedzie swoim autkiem i widzi, że w danym miejscu jest brudno, łapie za telefon i ogarnia sytuacje. To jest fajne. Wiem, że ma ciężki język, ale jest w końcu szefem tego miasta. Jak się nie wydrze, to nikt go nie posłucha.

Lubisz ludzi? Nie czujesz, że jak idziesz przez miasto, to patrzą się na ciebie jak na kosmitę?

Lubię ludzi. Teraz już nie czuję, nie pamiętam, że mam całe ciało w tatuażach. Może czasem, jak idę przez ulicę, to zastanawiam się, czy zwracają na mnie uwagę, ale to rzadko. Chyba się przyzwyczaili do mnie. Jak idę z kimś, to znajomi często mi mówią, że na mnie każdy się patrzy. Połowa jest zachwyconych, a druga połowa ucieka.

Wiem, że tatuaże kojarzą się często z kryminałem, ale nie przejmuję się tym. Nawet nie zastanawiałem się, ile kasy bym musiał wydać na moje tatuaże, bo ludzie, którzy mi je robią są moimi przyjaciółmi. Myślę jednak, że kilkadziesiąt „tysi” mam na sobie. Jeśli ktoś kiedyś chciałby mnie okraść, to nie polecam brać telefonu, czy portfela tylko raczej oskalpować mnie i wrzucić w antyramę.

Rozmawiała PAULINA BAJDA

 

Reklama