Zdjęcie: Pixabay
Reklama

– Stopień subiektywizmu będzie tu znacznie bardziej wyostrzony, a wszelkie podobieństwo do prawdziwych wydarzeń – absolutnie niezamierzone i przypadkowe – pisze Łukasz Sikora w najnowszej Emisji Weekendowej. 

Wyrażenie „cechy przywódcze” w ujęciu współczesnej polszczyzny może, a wręcz nawet musi kojarzyć się niejednoznacznie. Gdyby bowiem odstąpić od powszechnej, słownikowej interpretacji skojarzonej z „przywódcą”, czyli kimś kto przewodzi stadu czy narodowi, mamy dość zabawny konstrukt składający się z dwóch słów: „przy” i „wódka”.

I o ile przyimek w tym zestawieniu jest raczej nudny i nieciekawy, to już rzeczownik „wódka”, czyli nasz legendarny produkt narodowy, znacząco wpływający na maniery jego entuzjastycznych spożywców, stawia owego przywódcę w zupełnie nieoczekiwanym świetle. Zadajmy więc przewrotne pytanie: nie „kto na przywódcę?”, lecz „z kim przy wódce?”.

Zaznaczam, że stopień subiektywizmu będzie tu znacznie bardziej wyostrzony, a wszelkie podobieństwo do prawdziwych wydarzeń – absolutnie niezamierzone i przypadkowe.

Małgorzata Kidawa-Błońska. Zacznijmy od jedynej (na razie) kandydatki na fotel prezydencki. Wódka z panią Małgorzatą przypominałaby ciągnące się godzinami spotkanie przy long drinkach w kawiarni literackiej, ze świecami i głośno czytaną poezją. Na tyle donośnie i absorbująco, że bardziej zdesperowani amatorzy procentowych uniesień musieliby ukradkiem dolewać spod stołu (metodą z tzw. biodra) wysokooktanowego dodatku do eleganckich szklaneczek z fikuśnymi dekorami.

Andrzej Duda. Jak dotąd kandydat z najwyższym – nomen omen – procentem (poparcia). Znając zamiłowanie urzędującego prezydenta do swojskich imprez w terenie, spotkanie odbywałoby się w głównej sali Domu Ludowego, który to w soboty pełni zaszczytną funkcję największej dyskoteki w powiecie. Muzyka lokalnej kapeli lub disco polo, no i oczywiście spożycie tradycyjną i patriotyczną metodą na lufy, bez popity, ale za to z zakąszaniem, np. ogórkiem lub marynowanym grzybkiem. Istnieje duże ryzyko, że będzie kolorowo, zwłaszcza po imprezie.

Władysław Kosiniak-Kamysz. Niby ludowy, ale jednak bardziej mieszczuch z arystokratycznymi manierami i nazwiskiem. Stąd też bliżej mu do ekskluzywnego klubu dżentelmenów z whisky i cygarami, niż przaśnej potańcówki w remizie z kolorofonem i tanim winem z gwinta. Jako wyważony i stateczny mówca, przy większym spożyciu musiałby się liczyć z tym, że do końca przemowy wytrwałoby niewielu, oczywiście nie licząc weteranów z wszytym esperalem.

Szymon Hołownia. Najbardziej bogobojny ze świeckich kandydatów, można wręcz powiedzieć, że wywodzący się z mega-pro-kościelnego środowiska intelektualnego. Jako że w tym towarzystwie jedynym dopuszczalnym trunkiem przy filozoficznych dysputach zdaje się być wino mszalne, dłuższa impreza mogłaby grozić eskalacją zgagi. Ale za to można później otagować się na Facebooku.

Robert Biedroń. Postępowy lewicowiec albo „straszliwy lewak”, w dodatku jawny homoseksualista, słowem – są tacy, którzy nie siedliby z nim przy jednym stole. Impreza z Biedroniem, oprócz tęczowych dekoracji, byłaby też z pewnością oprawiona w inne postępowe akcenty. Na przykład w postaci degustacji konopi, które chciałby zalegalizować. W pewnych kręgach wiadomo nie od dziś, że w połączeniu z wysokoprocentowymi trunkami palenie jointa daje efekt co najmniej piorunujący. Obudzenie się we własnym łóżku w ubraniu może być zatem powitane westchnieniem ulgi.

Wybory prezydenckie zbliżają się coraz większymi krokami, a powyższe przemyślenia potraktujcie proszę jako wyraz tęsknoty za prawdziwą kampanią.

Reklama