Zdjęcie: Pixabay

– Wybryk Trumpa podżegającego do marszu na parlament objawił światu wagę problemu, jaki stanowi bezwzględna swoboda publikowania czegokolwiek w internecie – pisze Łukasz Sikora w najnowszej Emisji Weekendowej. 

Nie milkną wciąż echa niedawnego szturmu na Kapitol w wykonaniu zwolenników Trumpa oraz ciągnącego się za tym zdarzeniem analitycznego zestawiania jego przyczyn i skutków. Szczególnie te ostatnie są interesujące, i to bynajmniej nie ze względu na malownicze obrazki człekożubra swobodnie paradującego szerokimi korytarzami amerykańskiego parlamentu. Jednymi z najpoważniejszych konsekwencji waszyngtońskiej zadymy było bowiem odcięcie Donalda Trumpa od mediów społecznościowych, które to – z niespotykaną dotąd solidarnością – zawiesiły wszystkie oficjalne konta żółtowłosego dżentelmena, wywołując tym samym lawinę komentarzy, memów i anegdot, z których jedna mówi, że biedakowi pozostało już tylko przeniesienie się na gadu-gadu.

Żarty żartami, ale sprawa wbrew pozorom jest bardzo poważna i stanowi jednocześnie arcytrudną zagadkę, głównie z prawnego punktu widzenia. Media społecznościowe do tej pory obnosiły się wręcz ze swoim hołdowaniem zasadzie swobody wypowiedzi, zgodnie z pierwszą poprawką do amerykańskiej Konstytucji. No, ale jeszcze kilka lat temu mało kto uznałby, że jest się w ogóle czym przejmować, bo po prostu każdy użytkownik serwisów wiedział, że może sobie pleść, co mu ślina na klawiaturę przyniesie. Pewnie jakieś wąskie grupy badaczy zjawisk socjologicznych mogły – z wrodzonym naukowym brakiem tupetu – nieśmiało sygnalizować potencjalne problemy, ale kto by ich tam słuchał. Ja sam w rozmowach ze znajomymi bagatelizowałem fakt istnienia ludzi zajmujących się dystrybuowaniem w sieci quasi-faktów opowiadających o alternatywnej rzeczywistości, wyszydzając do cna wszystkich tych, którzy to „kupują”.

Rok 2020 był jednak dla świata (także social mediów) także i pod tym względem wyjątkowy, że przymusowe zamknięcie w domach spotęgowało intensywną aktywność w sieci u znaczącego procenta światowej populacji. A później było już z górki i zanim się obejrzeliśmy, QAnon oplótł niczym bluszcz umysły milionów, z których tysiące tych najbardziej radykalnych poszły szturmować stolicę USA. Można śmiało powiedzieć, że na szczęście mleko tylko prawie wykipiało, ale i tak reakcja wielkich social korporacji była tyleż spóźniona, co średnio sprawiedliwa. I to, co teraz napiszę, może zabrzmieć dość osobliwie, ale… w tym przypadku zgodzę się z narracją telewizyjnych Wiadomości. Zwróciły one bowiem uwagę na fakt, że o ile ich ulubieniec Trump dostał bana na socialach, to taki Putin czy inny satrapa z Wenezueli hasają sobie po Twitterach i Fejsach aż miło i nikomu z wielkich nie przyszło nawet na myśl, żeby także im wyciągnąć wtyczkę. No właśnie, dlaczego tak?

Wydaje się, że pod względem rozpędzonej ekspansji technologii informacyjnych dobiliśmy właśnie do niewidzialnej dotąd, albo przynajmniej bardzo słabo widocznej, ściany. Wybryk Trumpa podżegającego do marszu na parlament objawił zaś światu wagę problemu, jaki stanowi bezwzględna swoboda publikowania czegokolwiek w internecie. Bo konsekwencją wynikającą w linii prostej z możliwości bezpretensjonalnego dzielenia się tą nie-wiedzą jest to, że znajdą się tacy, którym się to spodoba, a nawet tacy, którzy w to uwierzą i przekażą dalej, znajdując po drodze kolejnych entuzjastów szerujących banialuki. Co byłoby dowodem na tezę, że tempo postępu technologicznego może być wprost proporcjonalne do tempa głupienia ludzkości, choć przecież wydawało się, że z wieków ciemnych już się wydobyliśmy.

Reklama