Przy okazji dyskusji o ordynacji wyborczej (większościowa czy proporcjonalna?) warto pokazać pewne niespodzianki, jakie ta ordynacja może przynieść. Niekiedy są one wręcz zaskakujące.

W ordynacji większościowej, a taką mamy w wyborach gminnych (oprócz dużych miast) oraz do Senatu, wszystko na pozór jest jasne – zwycięzca zgarnia całą pulę. Jeśli zatem w okręgu jest np. czterech kandydatów ze zbliżonym poparciem (około ¼ głosów), to wtedy można wygrać uzyskując dwadzieścia kilka procent poparcia. Gdyby takie rozstrzygnięcie w przypadku konkretnego ugrupowania nastąpiło w każdym okręgu wyborczym, to formacja ta zdobyłaby 100% mandatów przy poparciu niecałe 30% głosujących! A pozostałe 70% wyborców nie miałoby swojego przedstawiciela w danym organie (rada gminy, Senat).

Z tego punktu widzenia bardziej sprawiedliwe są wybory proporcjonalne, chociaż i tutaj nie zawsze można mówić o proporcjonalnym przełożeniu głosów na mandaty. Obecny system podziału mandatów premiuje duże komitety wyborcze (z dużym poparciem), a dodatkowo znaczącą rolę odgrywa tzw. próg wyborczy. Dlatego nie można z góry jednoznacznie określić, że na przykład 40% procent poparcia da większość bezwzględną w mandatach. Gdy w 2001 roku SLD zdobył ponad 41% głosów, to i tak musiał szukać koalicjanta, aby mieć przekroczone 50% mandatów w Sejmie. Z drugiej strony teraz przy niektórych notowaniach PiS na poziomie 36% (i tylko trzech partiach przekraczający próg wyborczy) taki wynik daje już bezwzględną większość mandatów. Zatem w obecnej kampanii prawdopodobnie do samego końca trudno będzie jednoznacznie stwierdzić, jaki wynik może zapewnić samodzielne rządzenie.

Tak naprawdę bowiem najważniejsze jest nie poparcie w skali kraju, ale poparcie w poszczególnych okręgach wyborczych, bo to tam dzielone są mandaty. To trochę tak, jak z temperaturą w prognozie pogody, która jest podawana dla konkretnych krajów. Niewiele wtedy nam mówi temperatura przewidywana dla Polski, bo bardziej obiektywna jest prognoza dla naszego rejonu: wszak temperatura dla Suwałk może się bardzo różnić od tej dla Wrocławia, czy dla Szczecina od tej dla Przemyśla.

Potwierdzeniem faktu, że najważniejsze są wyniki w okręgach, a nie wynik w całym kraju niech będzie pewien paradoks. Dotyczy on wyborów z 2002 roku do Rady Miasta Rzeszowa, gdzie jedna lista zdobyła większe poparcie od drugiej, a to ta druga uzyskała o połowę mandatów więcej. Wtedy mianowicie w Rzeszowie lista LPR uzyskała o 2 punkty procentowe więcej głosów, niż druga lista, na której był PiS. Ale przy podziale mandatów LPR uzyskał 4 mandaty, zaś druga lista zdobyła 6 mandatów. Po prostu w dwóch okręgach LPR pokonała PiS i tam obie te listy zdobyły po jednym mandacie, zaś w pozostałych dwóch okręgach to PiS pokonał LPR i to akurat dało po dodatkowym mandacie więcej.

Tej jesieni paradoksy ordynacji wyborczej mogą nas jeszcze zaskoczyć.

Reklama