Sylwia Bajek i Szczepan Brzeski w Rzeszowie o wyprawie na Mount Everest: „Był cykor”

– Gdy pierwszy raz zobaczyłem w nocy drabinkę pionową w światłach na Ice Fallu  pomyślałem: „O, k…”. Czułem, że to wyzwanie, że trzeba się maksymalnie skupić – wspomina Szczepan Brzeski, który wraz z Sylwią Bajek w maju chcieli zdobyć Mount Everest.

 

Pamiętacie rzeszowiankę, 26-letnią Sylwię Bajek i jej wielkie marzenie o tym, aby zdobyć Mount Everest? To właśnie ona wraz ze swoim partnerem Szczepanem Brzeskim przyjechała w minioną środę do stolicy Podkarpacia, aby wspólnie opowiedzieć o zdobywaniu „góry gór”.

Z pasjonatami wspinaczek Sylwia i Szczepan spotkali się w Wojewódzkim Domu Kultury. Sala widowiskowa była wypełniona po brzegi – ludzie siedzieli nawet na ziemi, aby na żywo zobaczyć i usłyszeć naszych górskich bohaterów.

Przypomnijmy, że Sylwia decydując się na zdobycie „dachu świata” realizowała projekt „Najmłodsza Polka na Evereście”, a Szczepan – „Korona Ziemi”, który obejmuje siedem najwyższych szczytów. Aby zamknąć Koronę, krakowianin potrzebował właśnie stanąć na szczycie Everestu.

– Pomysł „Korony” nie narodził się od razu. Chciałem sprawdzić, jak jest w górach wysokich, więc pojechałem na Elbrus i wulkany Ekwadoru. Tak mnie to wciągnęło, że pomyślałem: Spróbuję z Kilimandżaro. Następnie Aconcagua – to już jest próba charakteru. I tak pewnego dnia powiedziałem Sylwii, że chciałbym Koronę Ziemi dokończyć łącznie z Everestem w przeciągu 2-3 lat – mówi Szczepan Brzeski.

Jadę z tobą. To moje marzenie

– Zdziwiła mnie reakcja Sylwii: „Jadę z tobą. To moje marzenie” – usłyszałem. Myślałem, że żartuje, ale oczy, mowa ciała mówiły, że nie – dodaje.

Szczepan miał nadzieję, że za dwa tygodnie Sylwii przejdzie ochota na zdobywanie Everestu, że stwierdzi: to zbyt duże wyzwanie. Okazało się, że niezłomny charakter rzeszowianki spowodował, że 26-latka nie tylko nie zrezygnowała z realizowania pomysłu, ale zaczęła od razu planować, jak do wyprawy przygotować się kondycyjnie i finansowo.

– Plany musiały uwzględnić aspekt fizyczny – czy nasze ciało będzie na to gotowe. Stąd też pojawił się pomysł, aby zdobyć przed Everestem Denali (6195 m n.p.m.). Dlaczego? Bo wielu wspinaczy, którzy kompletują Koronę Ziemi, wspomina, że Denali jest, albo najtrudniejszy, albo przynajmniej tak trudny, jeśli chodzi o warunki atmosferyczne, jak Everest – wyjaśnia Szczepan Brzeski.

– Musieliśmy się zmierzyć również z ewentualną chorobą wysokościową, dlatego sprawdzaliśmy też do jakiej wysokości możemy dojść – tłumaczy Szczepan.

Wyprawa na Everest wiązała się też dla pary z jeszcze jednym problemem – mentalnym. Sylwia po górach wysokich wspina się od trzech lat, Szczepan od 2012 roku. Ona wiedziała, jak reaguje jej ciało do wysokości ponad 6 tys. m.n.p.m, on – prawie 7 tys. m.

– Nie wiedzieliśmy co się może nam przytrafić nam powyżej tej wysokości – wyjaśnia Szczepan.

Parze przez dwa lata przygotowań do wyprawy na Everest towarzyszyły słowa Martina Luthera Kinga: ,,Zrób pierwszy krok w wierze, nie musisz widzieć całych schodów. Po prostu zrób pierwszy krok”.

4 kwietnia 2017, godz. 6:40

Wyprawa na Everest Sylwii i Szczepana rozpoczęła się o 6:40 we wtorek 4 kwietnia 2017 roku na lotnisku w Krakowie. Potem przesiadka w Amsterdamie i Bombaju, by w końcu dotrzeć do Katmandu – stolicy Nepalu.

Na pokład samolotu Sylwia i Szczepan zabrali też niebagatelnych rozmiarów bagaż, który ważył ok. 100 kg – torby Szczepana i ok. 80 kg – Sylwii.

– Trzeba było zabrać ze sobą sprzęt na cztery pory roku, torbę z jedzeniem, ale nie takim, którym mieliśmy się żywić przez dwa miesiące. Torba była wypełniona przysmakami, czyli czymś, co miało w górach smakować i dodawać dodatkowej energii. Były to m.in. batony i żele energetyczne, czy suszona wołowina – opowiada Sylwia Bajek.

Dlaczego te przysmaki były ważne? Bo podczas takich wypraw, jak zdobywanie Mount Everestu dużo się chudnie. Dobry wspinacz powinien tak być wyposażony, aby kilogramów stracić jak najmniej.

– Na miejscu żywiliśmy się jedzeniem opartym na makaronach i ryżu. Nie jedliśmy mięsa, poza suszoną wołowiną, którą mieliśmy ze sobą, bo nie było wiadomo, jak długo docierało ono do wyższych partii gór. Na miejscu nie można było zabijać jaków (bydło himalajskie pomocne przy wynoszeniu np. ekwipunku w wyższe partie gór – przy. red.) – wyjaśnia Bajek.

W bagażu Sylwii i Szczepana znalazły się również ciepłe śpiwory puchowe – po dwa na osobę, ponieważ jeden służył cały czas w Everest Base Camp; drugi, cieplejszy, był wynoszony do wyższych obozów.

Kolejne elementy bagażu to puchowa odzież ekspedycyjna, buty ekspedycyjne przystosowane do chodzenia po 8-tysięcznikach, buty lżejsze do trekkingu w pierwszej partii wyprawy, ubrania lżejsze i cieplejsze, bo temperatura w Nepalu wynosiła od około plus 30 stopni Celsjusza w Katmandu po kilkadziesiąt stopni na minusie w wyższych partiach Mount Everest.

Puch ekspedycyjny, gogle, maski i tejpy

W bagażu Sylwii i Szczepana nie mogło również zabraknąć puchu ekspedycyjnego. Rzeszowianka zdecydowała się na wersję dwuczęściową: kurtka ze spodniami, krakowianin na jednoczęściowy kombinezon.

– Gdy byliśmy już w najwyższych partiach dodatkowo musieliśmy zadbać o to, aby żaden centymetr kwadratowy twarzy nie wystawał nam spod maski i gogli, które mieliśmy na twarzach. Miejsca te zaklejaliśmy tejpami (taśmy o zbliżonych do ludzkiej skóry parametrach i strukturze, wykonane z bawełny i akrylu, często używane przez sportowców – przyp. red.) – tłumaczy Sylwia.

W torbach znalazły się też szpej wspinaczkowy, uprzęże, kaski, karabinki, jumary, czekany, raki, a także książki, które wykorzystywali w trakcie oczekiwania na okno pogodowe w EBC oraz aparaty.

Gdy ekipa EverTeam, bo pod takim hasłem Szczepan i Syliwa wyruszyli na Everest, dotarła do Katmandu czekał ich przelot do Lukli, gdzie znajduje się jedno z najniebezpieczniejszych lotnisk na świecie.

Gdy dotarli na miejsce rozpoczęli aklimatyzację połączoną z trekkingiem, czyli wchodzili na daną wysokość, by organizm mógł ją zapamiętać. – Każdy z nas aklimatyzację robił w swoim tempie. Do wysokości ponad 7 tys. m.n.p.m robiliśmy ją bez wspomagania tlenem – wyjaśnia Sylwia.

Za pan brat z wysokością

Sylwia i Szczepan opowiedzieli również o tak naturalnej rzeczy, jaką jest załatwianie potrzeb fizjologicznych, które opatrzyli kryptonimem „1” – oddawanie moczu i 2 „wydalanie”. – Z „1” jest łatwiej, bo facet się odwróci i może sikać – mówi Szczepan.

A jak to robią kobiety w wysokich górach? Przykładają sobie specjalny lejek i tak właśnie załatwiają potrzebę do butelki, którą w nocy można wykorzystać np. jako termofor.
Natomiast „2” nie pojawia się tak często, bo wspinacze dużo z tego co jedzą po prostu spalają.

Żarty, żartami, ale podczas wyprawy na Everest Sylwia i Szczepan musieli niejednokrotnie pokonać samych siebie. Tak poniekąd było m.in. na Ice Fall, czyli lodospadzie, pomiędzy bazą EBC, a obozem na wysokości 5950 m.

„Droga ta – wiodąca przez lodowy labirynt mostów, seraków, szczelin i lodowych ścian – jest ubezpieczona linami i drabinami. Ale ze względu na nieustanne zmiany w strukturze lodowca, obalanie się seraków i ruchy lodu ułatwienia te są często zrywane, a sam teren niezwykle niebezpieczny” – czytamy w portalu Góry Online.

– Jeśli ktoś chce przejść Ice Fall musi być za pan brat z wysokością, nie może się obawiać przepaści, która ma np. 200 metrów – mówi Szczepan.

Ten niebezpieczny odcinek duet z Ever Teamu pokonywał w nocy, bo wówczas temperatura jest bardziej stabilna i lodowiec nie ulega takim zmianom jak w ciągu dnia, gdy słońce topi śnieg.

„Miałem cykora”

– Gdy pierwszy raz zobaczyłem w nocy drabinkę pionową w światłach na Ice Fallu  pomyślałem „O, k…”. Miałem cykora, czułem, że to wyzwanie, że trzeba się maksymalnie skupić – wspomina Szczepan.

– Śnieg cały czas pracuje. Nigdy nie wiedzieliśmy tak do końca, czy nasz ciężar ciała jest właściwy, czy to już ten moment, że coś się wyślizgnie, urwie, albo przemieści – dodaje.

Sylwia podkreśla z kolei, że po pewnym czasie przechodząc po drabinkach, które są rozłożone na Ice Fallu, zaczęli działać jak maszyny – idę i nie myślę o tym, że pode mną jest ogromna przepaść.

Zdobycie Everestu to nie tylko wyzwanie dla ciała, ale też dla psychiki. Nie od dziś wiadomo, że droga na sam szczyt jest usłana nieboszczykami, których zmumifikowane od wiatru i mrozu zwłoki zostają już w górach na zawsze. O tym osobiście przekonali się też i nasi wspinacze na własne oczy. Widok był wiadomo jaki.

Spotkanie ze śmiercią

Niestety, to nie było jedyne spotkanie Sylwii i Szczepana ze śmiercią w drodze na Everest. Gdy chcieli odpocząć w miejscu osłoniętym od wiatru, spotkali wspinacza w stanie agonalnym. Kolejny, w nieco lepszej kondycji schodził w ich kierunku na czworaka.
Temu pierwszemu już nie mogli pomóc. Tego drugiego, którym później okazał się Słowak, udało się sprowadzić w niższe partie gór. Mimo udzielonej pomocy – wyprawy jednak nie przeżył.

– Myślałem, że przeżyje. Prawdopodobnie sprowadzono go do obozu 4. Okazało się jednak, że to było to dla niego dalej za wysoko i chorobowa wysokościowa się nie cofnęła – mówi Szczepan. – Wiedzieliśmy, że się z czymś takim możemy zetknąć, ale bezpośrednie spotkanie… – Szczepan zawiesza głos.

Pomimo tych przygód Sylwii i Szczepanowi nie udało się zdobyć szczytu. Swoją wyprawę zakończyli na wysokości 8790 m. n.p.m. na uskoku Hilarego. Dlaczego? Bo okazało się, że ich szerpowie (górscy przewodnicy – przyp. red.) nie mieli dla nich butli z tlenem…

– Dochodzimy do stopnia Hilarego. Czuję wewnętrznie od pewnego czasu, że już zdobyłem Everest. Jestem taki szczęśliwy – pogoda jest OK, widać już szczyt, czuję się dobrze, Sylwia również, aż tu nagle odwraca się szerpa i mówi, że musimy już wracać – wspomina Szczepan.

Góra poczeka

– Przez chwilę pomyślałam, że albo szerpa ma chorobę wysokościową, albo ja. Mówię: „Jak to?” i pokazuję szczyt, który było około 40 minut drogi przed nami. „Musimy wracać, bo zaraz skończy się tlen” – powtarza szerpa. Ja na to: „Zmieniamy butle, którą masz dla nas i idziemy na szczyt”. On wtedy powiedział jedno zdanie, które zapamiętam do końca życia: „Nie mam dla was butyli z tlenem” – dodaje.

W tym momencie duet EverTeam musiał podjąć ważną decyzję – atakują szczyt i ryzykują własne życie, czy wracają. Wybrali drugą opcję.

– Zawróciliśmy, bo stwierdziliśmy, że góra poczeka. Wysiłek był potężny, ale nie jest aż tak ważną rzeczą, by ryzykować własnym życiem. Trochę nas wszechświat sprawdził, jak się zachowamy – mówi Szczepan.

– Nie miałam dylematów. Będąc we dwoje bardziej martwiłam się o Szczepana niż o siebie. Gdybyśmy byli tam indywidualnie, nie wiem czy zachowalibyśmy się podobnie – dodaje Sylwia.

Oboje zapewniają, że dziś w takiej sytuacji zrobiliby to samo. 

A czy wyzwanie podejmą raz jeszcze? Szczepan ma oszczędności i chęć, aby swój projekt dokończyć. Prawdopodobnie wraz z Sylwią wyruszą raz jeszcze do Nepalu w przyszłym roku. 

joanna.goscinska@rzeszow-news.pl

Reklama