Duża scena Filharmonii Podkarpackiej w Rzeszowie w sobotę należała do gwiazd srebrnego ekranu. Rzeszowska publiczność nie zawiodła swoich idolek.
Aż dwukrotnie wypełniona po brzegi widownia Filharmonii Podkarpackiej oklaskiwała w sobotę gwiazdy znane z popularnych produkcji telewizyjnych. Na scenie zaprezentowały się: Joanna Brodzik – główna bohaterka ekranowego hitu „Magda M.” i cyklu „Nad rozlewiskiem”, Małgorzata Lipmann – znana m.in. z seriali „Barwy szczęścia” i „M jak Miłość” oraz Daria Widawska – odtwórczyni postaci w lubianych „Mamuśkach”, czy „Prawie Agaty”.
Aktorki zaprezentowały się w spektaklu stołecznego Teatru Capitol „Di, Viv i Rose” w reżyserii Macieja Kowalewskiego.
Początek śmieszny
Współczesna sztuka autorstwa brytyjskiej dramaturg i aktorki Amelii Bullmore opowiada historię trzech przyjaciółek, które poznają się u progu studenckiego życia. Dokładnie w akademiku. Mieszkają w sąsiadujących ze sobą pokojach. Tak naprawdę połączy je aparat telefoniczny znajdujący się na korytarzu bursy. Przyjaźń dziewczyn zapoczątkują drobne niesnaski wynikające z okupowania owego cudu techniki. Wkrótce postanawiają wynająć wspólne mieszkanie.
Di, którą doskonale odtwarza Joanna Brodzik, to dziewczyna pełna życia. Kocha muzykę i sport. Jej jedyną „wadą” jest to, że kocha inaczej. Na co dzień ubiera się „po męsku”. Tylko wyjeżdżając do domu na święta przywdziewa kobiece stroje, by nie robić przykrości matce, która nie akceptuje jej wyboru. Przynajmniej z początku.
Viv – w tej roli Małgorzata Lipmann – to dziewczyna ambitna, wiecznie zanurzona w książkach i wykładowych notatkach. Marzy się jej kariera projektantki mody i wielki dom w Nowym Jorku.
Najzabawniejsza jest Rose i doskonała w tej roli Daria Widawska. Jej postać to spontaniczna i szalona indywidualistka. Nie ukrywa tego, że jej życie toczy się wokół mężczyzn i seksualnych uniesień. Czerpie z życia pełnymi garściami, korzysta z wolności. Dosłownie.
W pierwszej części spektaklu jest naprawdę śmiesznie. Bohaterki przekomarzają się, bawią i w pełni korzystają z uroków studenckiego życia położonego z dala od rodzinnych domów. Dopiero po przerwie widownia przekonuje się, że „Di, Viv i Rose” to nietypowa sceniczna komedia.
Finał tragiczny
Jeszcze przed przerwą dowiadujemy się, że beztroska Rose, która zalicza ośmiu facetów w trzy tygodnie zostanie matką. 19-latka nie ocenia jednak tego faktu w kategoriach porażki. Postanawia urodzić. Jedyne co przyniesie jej pogardę całej rodzinnej wioski to fakt, że nie do końca wie, kto jest drugim z rodziców. Kiedy rodzi bliźnięta o azjatyckich rysach okazuje się, że ojcem chłopców jest poznany przygodnie Japończyk, którego nawet nie brała pod uwagę jako potencjalnego ojca swoich dzieci. Rose wraca do rodzinnego domu i od tej pory wiedzie typowy los kury domowej.
Viv udaje się zatrudnić jako jednej z asystentek znanej projektantki mody z Nowego Jorku. Przeprowadza się za ocean. Sama zaczyna odnosić sukcesy i popada w alkoholizm. Niespełniona seksualnie pochopnie decyduje się na ślub z kolegą z branży. Małżeństwo przetrwa jednak zaledwie cztery miesiące. Jej ukochany okazuje się gejem.
Di zdobywa w końcu miłość swojego życia, o którą zabiegała jeszcze za czasów studenckich Matka w końcu przestaje ją wypytywać o chłopców. Wydaje się, że może być już tylko lepiej. Tymczasem Di pada ofiarą gwałtu. Jej przyjaciółki nie mogą zrozumieć, dlaczego spotyka to akurat tą z nich, która nie zabiega o względy płci przeciwnej. Pod koniec sztuki widzimy ją też na wózku inwalidzkim. Di zżera nowotwór.
Jakby tego było mało „dziewczyny z akademika” dotyka największa z tragedii. Nagle umiera Rose. Tak, to ta która najbardziej kochała życie i która za namową przyjaciółek po latach postanawia poślubić swojego wieloletniego przyjaciela. Wszystkie umawiają się na jej ślubie. Druhny, przygotowane przemówienia dla pary młodej, wygłaszają nad grobem swojej przyjaciółki.
Zakulisowe życie
„Myślałam, że idę na spektakl, na którym się pośmieję” – słyszę w kulisach po zakończonym spektaklu. Szczerze pisząc, też tak myślałem. Przedstawienie warszawskiego teatru przepełnione jest goryczą, tragedią, prawdziwym życiem i… śmiercią. Jednak publiczność nie wygląda na zawiedzoną. Oklaskuje swoje idolki gromko. Aż cztery razy wychodziły do ukłonów. Na koniec Brodzik rzuciła: – Dziękujemy za wspaniałe przyjęcie. Warto było tutaj przyjechać. Jesteście fantastyczną publicznością.
Kiedy gasną światła i widownia pustoszeje, spotykam się w garderobie ze scenicznymi Di, Viv i Rose. – Publiczność była naprawdę fantastyczna. To olbrzymia sala i pewnie nie każdy, szczególnie z jej końca mógł wszystko dopatrzyć czy dosłyszeć, a mimo to reagowali wspaniale – podsumowuje Daria Widawska.
Aktorki zdradzają mi, że realizacja tej sztuki została pomyślana właśnie o nich. Cała trójka przyjaźni się bowiem od lat. Dokładnie 15. To dla nich wymarzony tekst. – Zadzwoniła do nas Ania Gornostaj, dyrektor Teatru Capitol, i powiedziała, że ma dla nas odpowiednią sztukę. Dodała tylko, że to już nasza sprawa, żeby się „obsadzić” – zdradza Małgorzata Lipmann.
– Szczerze mówiąc, kiedy przeczytałam tekst widziałam się raczej w roli Viv lub Rose. Szczególnie z powodu na tę bliźniaczą ciążę – rzuca z uśmiechem Joanna Brodzik. Po czym dorzuca: – Przez myśl mi nie przyszło, że mogłabym być Di. Długo wymieniałyśmy się SMS-ami, która chce być którą. Rozwiązanie przyszło same podczas pierwszej próby czytanej. Zadecydował reżyser. Nie żałuję.
Przy winie do 3. rano
Wszystkie trzy aktorki są z sobą zżyte od lat. Jednak liczne obowiązki zawodowe nie pozwalają im w Warszawie na wypicie odpowiedniej ilości kaw, by móc się wygadać. Dlatego bez namysłu zdecydowały się na wspólny sceniczny projekt. Ten umożliwia im częste wyjazdy z gościnnymi wyjazdami po kraju. Wtedy dopiero mogą się nagadać. W drodze w busie, czy po spektaklu w hotelu.
– Zupełnie nie jesteśmy zmęczone. Zdarza się nam, że po dwóch spektaklach potrafimy siedzieć przy winie do 3. rano i dalej nie mamy dość, ale wiadomo… Trzeba iść odpocząć – uśmiecha się Widawska.
– Miałaś tego nie zdradzać. Nasi faceci, którzy w tym czasie muszą siedzieć z dziećmi czy zwierzakami będą zazdrośni o to, że tak nam ze sobą dobrze – kończy Joanna Brodzik.
Marcin Kalita
redakcja@rzeszow-news.pl