Zdjęcie: TVP 2

– O gustach podobno się nie dyskutuje, lecz zakrojona na gigaskalę promocja disco polo u publicznego (przynajmniej z nazwy) nadawcy zasługuje na moment refleksji – pisze Łukasz Sikora w najnowszej „Emisji Weekendowej”. 

Wpadła mi niedawno w ręce reedycja książki Mariusza Szczygła „Niedziela, która zdarzyła się w środę”, będącej zbiorem reportaży z początku lat 90. ubiegłego stulecia. Młody podówczas dziennikarz-reporter publikował swe teksty w dodatku do Gazety Wyborczej, a same materiały realizowane były „w terenie”, najczęściej w małych miejscowościach, do których – jak niekiedy przyznaje sam autor – ciągnęło go jego własne pochodzenie. W rzeczonym zbiorze znajduje się reportaż pod znamiennym tytułem „Usta są zawsze gorące”, a mówiący o będącym już wtedy społecznym fenomenem zjawisku muzycznym, nazwanym disco polo.

Akurat w kontekście niedawnego Sylwestra i triumfalnie ogłoszonej przez władze TVP hegemonii w liczbie pozyskanych widzów swego sztandarowego „Sylwestra Marzeń” (który zapewne doczeka się jeszcze kilku antenowych powtórek), tekst sprzed niemal 30 lat pasuje dosłownie jak ulał. Fenomen trwa bowiem w najlepsze i nawet jeśli rządowa telewizja zawyżyła wyniki oglądalności popisów Zenka Martyniuka i kompanii (podano, że na koncertowe popisy w Zakopanem patrzyło aż 8 milionów widzów), to pewnym jest, że była to najpopularniejsza impreza noworoczna w całym kraju.

W początkach lat 90., które były jednocześnie zaczynem odzyskanej polskiej wolności, ten rodzący się nurt muzyczny nazywany był pierwotnie muzyką chodnikową. Nie chodziło jednak o nadanie pejoratywnego znaczenia nowej skocznej fali przez zwolenników tzw. kultury wysokiej, a jedynie o fakt, że kasety magnetofonowe – jedyny dostępny i powszechny wówczas nośnik – sprzedawane były dosłownie prosto z chodnika.

A konkretnie z łóżek polowych lub turystycznych, rozkładanych stolików, znajdujących się na ulicach, deptakach czy na bazarach. I nie będzie specjalną przesadą, jeśli powiemy, że liczba sprzedawanych wtedy discopolowych kaset mniej więcej odpowiadałaby aktualnym wynikom oglądalności poszczególnych utworów na YouTube czy podobnych serwisach.

O gustach podobno się nie dyskutuje, lecz zakrojona na gigaskalę promocja disco polo u publicznego (przynajmniej z nazwy) nadawcy zasługuje na moment refleksji. Dotyczy to zresztą telewizji w ogóle, bo z poziomu tzw. wymagającego widza najpopularniejsze kanały TV, bez względu na status nadawcy, od dawna oferują wątpliwej jakości asortyment.

W tzw. prime time pooglądać można zmagania gwiazd z tańcem, rolników poszukujących wyśnionej małżonki lub w najlepszym razie wycieczkę bliżej nieznanych celebrytów po równie niezbadanej Azji. Ujmując ów zestaw w klasyczne ramy – mamy o wiele więcej Benny Hilla niż Monthy Pythona. Nie dziwi więc aktualność wspomnianego reportażu, gdzie znajdujemy m.in. fragment listu do Polsatu od chłopaków z lubelskiej zawodówki. Proszą o puszczenie kawałka „Bara, bara, bara, riki, tiki, tak” grupy Milano, uzasadniając: „W słowach tych wyraża się radość jednego człowieka z drugiego”.

Czasem warto jednak poczytać książki.

Reklama