Zdjęcie: Krystian Maj / KPRM
Reklama

– Kiedyż to tak bardzo zaprzyjaźniliśmy się z węgierskim przywódcą i dlaczego? – pyta Łukasz Sikora w najnowszej Emisji Weekendowej. 

W narracji prezentowanej w ostatnich dniach przez rząd Morawieckiego i wspierające go media, z tubą publicznie sponsorowanej propagandy na czele, podkreślana jest wyjątkowa zgodność „stanowiska” Polski z naszym największym sojusznikiem, czyli Węgrami. Chodzi oczywiście o powiązanie unijnych wypłat z poziomem praworządności, które PiS wraz z Orbanem usiłują czarodziejsko przedstawiać jako sabotaż Niemców w zmowie z resztą, prócz oczywiście dwójki wspomnianych buntowników.

W tle całego zamieszania pojawia się – jakżeby inaczej – wątek polexitu, uzasadnianego przez prorządowe media w sposób do tego stopnia karykaturalny, że w opiniach niektórych pseudoekspertów pojawiają się wręcz tezy, że to Unia czerpie więcej korzyści z polskiego członkostwa, niż sama Polska. Nigel Farage cieszy się jak dziecko.

Jako że pozostałe kraje w tym temacie dyplomatycznie milczą, nawet oblewani szambem w każdym wydaniu Wiadomości nasi zachodni sąsiedzi, należałoby się chyba pochylić nad tym zwartym sojuszem bratankowego duetu. Szczególnie że w grze pozostają miliardy euro, które – po rozdaniu pomiędzy unijne kraje – mają pomóc Europie dźwignąć się z opłakanych skutków covidowego paraliżu. Kiedyż to tak bardzo zaprzyjaźniliśmy się z węgierskim przywódcą i dlaczego?

Viktora Orbana można śmiało stawiać w roli idola Kaczyńskiego, choć ten pierwszy mocno podkreślał swoją fascynację liderem PiS. To jednak przywódca Węgier ma w swym kraju „osiągnięcia”, których PiS mógłby zazdrościć: rządzi już (z przerwą) czwartą kadencję, zmienił krajową konstytucję, podporządkował politykom sądownictwo, opanował (zrehungaryzował?) publiczne i prywatne media, a jego partia Fidesz zagarnęła krajową gospodarkę, w której dosłownie dzieli i rządzi, czerpiąc ogromne zyski dla garstki klakierów.

Podobieństwa w stylu rządzenia są w tej sytuacji zbyt oczywiste, żeby mieć jakiekolwiek wątpliwości. O ile jednak w przypadku węgierskiego premiera z jego poczynań wyziera element makiawelicznej kalkulacji i politycznego cwaniactwa – vide balansowanie na krawędzi pomiędzy Putinem i Brukselą – o tyle w przypadku PiS-u trudno dopatrzeć się podobnych analogii. Orban nie poparł nawet absurdalnej propozycji Polski wymiany Tuska na Saryusza-Wolskiego, co skończyło się słynnym zwycięstwem 27:1 i bukietem róż dla smutnej Szydło.

Demontaż Unii z pewnością nie jest na rękę Polakom, czego nie rozumieją ziobryści i parę innych marginalnych frakcji. Jest natomiast pewne, że doskonale rozumie to Orban, któremu odpowiada robienie zadymy osłaniającej zbudowany na własnych śmieciach układzik, dający mu władzę i ogromne pieniądze. Pisowska oligarchia mogłaby z zazdrością patrzeć na swych węgierskich „przyjaciół” gdyby nie fakt, że sama musi zadbać o własne cztery litery, widząc na ulicach coraz większy narodowy wkurw, a na horyzoncie niechybną porażkę swoich politycznych mentorów. Z tej imprezy ciężko będzie uciec po rynnie.

Reklama