Zdjęcie: Sebastian Stankiewicz / Rzeszów News

– Za to, że w decydującym momencie jedna trzecia elektoratu okazała wyborom obojętność odpowiadają po równo szefowie KO, trio z Lewicy, PSL oraz Kukizowcy, a także polityczny nuworysz w osobie Hołowni – pisze Łukasz Sikora.

Po raz kolejny, i już nawet nie wiadomo który, wyniki wyborcze odsłaniają podział kraju na dwa przeciwstawne względem siebie polityczne obozy. I jak to zwykle w takich przypadkach bywa, tabuny ekspertów wszelkiej maści perorują, analizują i komentują sytuację, próbując – do tej pory bezskutecznie – wyjaśnić fenomen tej osobliwej dwubiegunowości. Czy jednak w ogóle powinniśmy to zjawisko uznawać za jakikolwiek pewnik? Mam spore wątpliwości.

Frekwencja w II turze wyścigu o prezydenturę wyniosła imponujące jak na nasze standardy 68,18 procent (dane za komunikatem PKW). Oznacza to, że 31,82 procenta uprawnionych do głosowania pozostało w domach, a jakby na to nie patrzeć jest to prawie jedna trzecia ogółu wyborców. A jeśli przeliczymy to – już bez miejsc po przecinku – na duże cyfry, to okaże się, że skoro Dudę i Trzaskowskiego poparło po mniej więcej 10 milionów ludzi, to podobna i niemal dziesięciomilionowa rzesza mieszkańców kraju nie opowiedziała się za żadnym z wymienionych.

Na pewno w identyfikacji potężnej rzeszy mieszkańców Polski, którzy w minioną niedzielę nie zgłosili się do urn pomoże fakt, iż ani Prawo i Sprawiedliwość, ani Koalicja Obywatelska nie zagospodarowały pomiędzy sobą całości krajowego elektoratu. Są przecież wyborcy sympatyzujący z lewicą, narodowcami, ludowcami czy nowym ruchem firmowanym przez Szymona Hołownię, i poniekąd zrozumiałe jest, że jeśli ich faworyci nie zakwalifikowali się do finałowej rundy, to wizyta w lokalach wyborczych przestała mieć dla nich znaczenie. Z pewnością w tej grupie znalazły się też osoby, które generalnie olewają jakiekolwiek wybory, pozostając w błogiej nieświadomości, że to ich nie dotyczy. Bywają zresztą momenty, że trochę im zazdroszczę tego osobliwego dobrostanu.

Fakty są bezsprzeczne – wielomilionowa armia wyborców, stanowiąca niemal jedną trzecią z nas, na wybory nie poszła, i basta. Jedynymi, których można za to winić są sami politycy, którzy – jak na przykład szef podkarpackiej PO – są zadowoleni z opłakanych (jak zwykle) wyników swojej partii w regionie. Przykład jednak płynie z samej góry i niezrozumiałe gierki partyjnych koterii w którymś momencie sprawiły, że pomimo – jak się okazało – całkiem realnej szansy na pokonanie Dudy i przełamanie pisowskiego monopolu władzy, kandydat Trzaskowski przegrał. I naprawdę żadna to pociecha, że brakło mu tak niewiele.

Za to, że w decydującym momencie jedna trzecia elektoratu okazała wyborom obojętność odpowiadają po równo szefowie KO, trio z Lewicy, PSL oraz Kukizowcy, a także polityczny nuworysz w osobie Hołowni. Pomimo teatralnych jęków i złorzeczeń na dobrozmianowe rządy, kiedy pojawiła się unikatowa szansa na wyjście z impasu, jakoś się nie kapnęli, że może jednak pasowałoby stanąć razem i poprzeć opozycyjnego kandydata, co być może przekonałoby przynajmniej część obojętnych domatorów. I to właśnie dzięki nim czeka nas teraz pięcioletnia kadencja Andrzeja Dudy.

Reklama