Niedawny pożar paryskiej katedry Notre Dame mocno poluzował pasy bezpieczeństwa tzw. prawicowemu internetowi, w których to zaułkach sieci można czasem znaleźć rzeczy absolutnie frapujące.
Jeden z portali (rezygnuję z przytaczania źródeł, można sobie odszukać samodzielnie) ogłosił na przykład, że w płomieniach świątyni widoczna była postać… Jezusa. Według różnych ekspertyz mogło być to na przykład ostrzeżenie, choć sam przestrzegałbym przed intensywniejszym zgłębianiem tematu.
Z kolei inni zawodowcy od prawicowej publicystyki prezentowali zdjęcia bliżej niezidentyfikowanych osobników podpisanych jako „muzułmanie radujący się na widok płonącej katedry”. Nie trzeba chyba dodawać, że komentarze zafrasowanych upadkiem „białej Europy” czytelników szły już w tak ekstremalne akcenty, że nie da się ich zacytować.
Nieco bardziej wyważone w ocenach tego tragicznego dla europejskiej kultury wydarzenia były tzw. koła rządowe, choć i tu nie zabrakło mało wysublimowanych aluzji do europejskiej polityki względem uchodźców, czy wręcz do islamizacji kontynentu.
Wiadomo wszem i wobec, że PiS od dawna stawia się w roli „obrońcy” chrześcijańskiego dziedzictwa Europy, a jego przedstawiciele na czele z prezesem wielokrotnie dawali to do zrozumienia w swoich publicznych wypowiedziach, z których chyba najbardziej „odjazdową” był peror prezesa o pierwotniakach przenoszonych przez osoby spoza cywilizowanego świata.
Kilkanaście lat temu miałem okazję przygotować reportażowy materiał o przesympatycznym etiopskim lekarzu, pracującym w powiatowym pogotowiu w Lesku, w Bieszczadach. Birru, bo tak miał na imię bohater artykułu, opowiadał o swojej rodzinie, jak zakochał się na studiach i jak w ślad za małżonką pojechał w jej rodzinne strony, a także o swej pracy i niuansach jej towarzyszących.
Jednym z nich było to, że jeżdżąc na nagłe wezwania, nieraz wypraszano go z domu na widok jego etiopskiej, hebanowej twarzy. Jak mówił, zdarzyło mu się też usłyszeć, że „szatana to do domu nie wpuszczę”, jednak traktował te osobliwe przygody jako element lokalnego folkloru i pomagał innym zrozumieć, że bieszczadzki lekarz może być też Etiopczykiem.
Trudno dziś oprzeć się wrażeniu, że ów element wskazany niegdyś przez doktora Birru stał się obecnie jakby mniej folklorystyczny, a w niektórych kręgach funkcjonuje wręcz jako reguła swoistej kołtunowatej „poprawności”, łasej na aplauz rozochoconej gawiedzi. Płonące świątynie stają się wtedy tylko kolejnym pretekstem do podsycania prymitywnych antagonizmów. Po co? Może warto w czasie świąt się nad tym przez chwilę zastanowić.