Szef Centrum Analiz Strategicznych KPRM, prof. Waldemar Paruch, zgodnie z przyjętą przez PiS taktyką „nic się nie stało” po publikacji „taśm Kaczyńskiego”, stwierdził na łamach jednego z prawicowych portali, że „elektorat PiS [i tak] jest dla PO nie do zdobycia”.
Tak jakby we wspomnianych publikacjach chodziło jedynie o to, że twarde jak tytan wyborcze szable prezesa miałyby pęknąć pod ciężarem wizji budowy jakichś wieżowców i nagrań austriackiego biznesmena.
Być może, że główny analityk, żarliwie broniący wszelkich poczynań PiS, od ustaw sądowych po spór konstytucyjny i relacje międzynarodowe, po prostu musi tak mówić. Marny to jednak strateg, który nie widzi, lub nie chce widzieć w tej sytuacji zagrożenia dla swojego politycznego zaplecza. Albo też, co wielce prawdopodobne, woli o nim publicznie nie wspominać.
Nie mam żadnych intencji, aby dokonywać arbitrażu nagrań i poczynań prezesa, bo powinny się tym zająć odpowiednie instytucje, choć nie bez nuty sarkazmu dodajmy, że aktualnie wszystkie co do joty są one jemu podległe. Skoro jednak nie tak znów dawno temu PiS-owi udało się wygrać wybory po publikacji nagrań rozmów ze spotkań polityków obecnej opozycji „U Sowy” przy ośmiorniczkach, wcale nie jestem pewien, czy wskazana teza prof. Parucha jest w stanie się obronić.
Dokonując powierzchownego jedynie porównania można bowiem śmiało stwierdzić, że gdyby szef którejkolwiek innej partii w Polsce został nagrany w kontekście wielomilionowych deweloperskich zamiarów, zostałaby z niego medialna miazga. I nie trzeba być ani Holmesem, ani Watsonem, aby wydedukować, jak wyglądałaby wtedy np. ramówka TVP.
Strategiczne pytanie, którego cytowany analityk jednak nie stawia, brzmi: czy na kanwie aktualnych wydarzeń swoje cztery litery ruszy do urn ta połowa Polski, która w ogóle na wybory nie chadza? Pryska oto bowiem mit Kaczyńskiego jako Robin Hooda, który daje ubogim 500 plus, ale sam w ciszy gabinetów omawia wielomilionowe biznesy, a jego świta w państwowych spółkach zarabia kokosy.
Adekwatną ilustracją do tej historii jest stary dowcip o grupie amerykańskich Żydów modlących się przy Ścianie Płaczu w Jerozolimie. W pewnej chwili do ściany podchodzi ubogi żebrak i płaczliwie woła, aby Bóg dał mu choć parę dolarów na jedzenie. Jeden z amerykańskich przybyszów podchodzi wtedy do biedaka, wręcza mu studolarowy banknot i mówi: masz chłopcze i zmykaj już stąd, bo my się tu o naprawdę poważne pieniądze modlimy.