Nie umilkły jeszcze echa niedawnej kampanii wyborczej, a okryta laurem zwycięstwa rządząca większość zdążyła już wywołać kolejny konflikt, tym razem niemal na wskroś ideologiczny – pisze Łukasz Sikora w Emisji Weekendowej.
Chodzi mianowicie o zapowiedzi przedstawicieli PiS dotyczące rychłego wypowiedzenia przez nasz kraj tzw. Konwencji Stambulskiej, mówiącej – w dużym skrócie – o eliminowaniu przemocy wobec kobiet oraz nierówności między płciami. Prezesowi Kaczyńskiemu sekunduje w tej materii znane z fundamentalistycznych zapędów stowarzyszenie Ordo Iuris. Wsławione m.in. tym, że niedawno stanęło w obronie jednej z śląskich profesorek, którą oburzeni studenci oskarżyli o homofobię i brak tolerancji po jej słowach krytykujących m.in. antykoncepcję jako rzekomo „antyspołeczne” zachowanie.
Po zwycięstwie Andrzeja Dudy oraz ponownym oddaniu przez wyborców niemal nieograniczonej i skupionej w jednych tylko rękach władzy, obozowi Zjednoczonej Prawicy najwyraźniej wzrosły apetyty na kontynuację „dobrej zmiany”. Tym razem w duchu konserwatywno-katolickim, gdzie najwięcej do powiedzenia – oprócz prorządowo nastawionych hierarchów kościelnych – mają przeciwnicy aborcji, antykoncepcji, będący jednocześnie wyznawcami tzw. tradycyjnego modelu bogobojnej polskiej rodziny.
Z tych właśnie kręgów płyną przecież od lat donośne wołania przeciwko „ideologii LGBT” czy „gender”, z których to tradycyjny elektorat PiS może i niewiele rozumie, ale najważniejsze przecież jest wskazanie wroga, co w przełożeniu na język potoczny objawia się później krążącymi po sieci filmikami, gdzie przedstawiciele tego „nurtu” opowiadają o krematoriach dla homoseksualistów. Zresztą nie bez powodu niektóre wiecowe wystąpienia Dudy były niemal jakby zaczerpnięte ze źródeł tkwiących w tych skrajnie konserwatywnych, katolickich kręgach, domagających się teraz politycznej zapłaty za udzielone mu poparcie.
Stojąc wobec bezsprzecznego faktu posiadania przez PiS wpływu na właściwie wszystkie dziedziny życia (głośno już jest o tzw. „repolonizacji mediów”, o czym pewnie będzie jeszcze okazja napisać), można śmiało kreślić prawdopodobny scenariusz „moralnej rewolucji”, jaką coraz głośniej popierają przedstawiciele obozu władzy.
Czym się różnimy od np. takiego Iranu, który pod koniec lat 70. ub. stulecia stał się areną rewolucji ajatollahów i w jej efekcie przekształcenia w ultrareligijny islamski reżim? Wskażę tylko parę podobieństw: irańska rewolucja zbudowana została na krytyce ładu demokratycznego, równouprawnienia kobiet, wolności prasy, świeckiego sądownictwa, a nawet koedukacji w szkołach. Brzmi znajomo, prawda? Z kolei zasadniczą różnicą jest to, że jesteśmy jednak integralną (jak dotąd) częścią świata demokratycznego, gdzie wartości, o których mówi m.in. wspomniana Konwencja, ciągle coś jednak znaczą. I oby tak pozostało.