Europejski Stadion Kultury 2020 zakończyły w niedzielę dwa iście słowiańskie wydarzenia, które w uczestnikach obudziły pradawne duchy naszych przodków.

 

JOANNA GOŚCIŃSKA, MARCIN CZARNIK

Pierwsze z nich rozpoczęło się tuż po zapadnięciu zmroku w klubie festiwalowym na bulwarach. To właśnie stamtąd ruszyła teatralna parada „Słońce na Wschodzie, na Zachodzie Księżyc. Sen o nocy letniej” w wykonaniu A3Teatr.

Około 30 aktorów w słowiańskim pochodzie przy dźwiękach muzyki na żywo przeszło kilkaset metrów w kierunku mostu Zamkowego, gdzie zakończyła się parada (pierwotnie planowano finał na al. Lubomirskich).

Parada robiła wrażenie. Odcinek od sceny na bulwarach do mostu Zamkowego jest nieoświetlony. Idąca w mroku grupa aktorów z lampionami w przeróżnych kształtach – od Słońca i Księżyca, które prowadziło całą paradę, po konie, jednorożne, wodne stwory – wyglądała niczym rytualny pochód naszych przodków. Sama muzyka zaś wprawiała w nastrój plemiennych tańców. Spacerującym bulwarami tak spodobała się parada, że aż prosili na końcu o bis. 

Po paradzie, raptem kilka metrów dalej, na parkingu przy hali Podpromie, czekała scena, na której wystąpili zespół Dym i Czarny Bez na tle mappingu autorstwa Dariusza Makaruka. Zgromadzonej, nawet dość licznie publiczności, artyści zaprezentowali się w koncercie „Wspólne korzenie”. 

Muzycy poza nasz wymiar przenieśli nas dzięki muzyce o metalowym brzmieniu, dla której inspiracją jest folk, poganizm, związek człowieka z naturą i miłość. Ta mieszanka dźwięków wprowadzała w trans, dzięki czemu można było przenieść się w czasie i delektować się swego rodzaju mistycznym poganizmem minionych czasów. Całość widowiska dopełniał niezwykły mapping, który dodatkowo podkreślał owo sięganie do korzeni artystów grających na scenie. 

W krainie czarów
 
Zdjęcie: Krzysztof Bieliński / Teatr Maska
 
Jednym z ostatnich wydarzeń towarzyszących Europejskiemu Stadionowi Kultury była premiera nowego spektaklu Teatru Maska – „Alicji w krainie czarów” w reżyserii Gabriela Gietzky’ego. 
 
Adaptacja trwa zaledwie 50 minut, jest więc sprintem po literackim oryginale, ale to jej bynajmniej nie szkodzi. Reżyser zdołał wydobyć esencję utworu Lewisa Carolla w chwytliwych piosenkach i wartkich dialogach.
 
Tekst w tym przypadku okazał się zresztą drugorzędny. Maska urządziła prawdziwie psychodeliczne widowisko. Scena mieniła się bogactwem kolorów, pulsowała od świateł i wibrowała od dźwięków. Wykonane przez Martę Kodeniec scenografia, kostiumy i lalki zachwycały zarazem rozmachem i dbałością o szczegóły.
 
Widownia nie miała chwili oddechu. Raz po raz wyłaniały się zza kulis: ogromny opalizujący koci łeb, gąsienice-olbrzymy, gigantyczne grzyby i raz rosnący, innym razem malejący aktorzy. Jak te przemiany rozwiązano, niech pozostanie tajemnicą dla tych, którzy jeszcze spektaklu nie widzieli. 
 
Zdjęcie: Krzysztof Bieliński / Teatr Maska
 
redakcja@rzeszow-news.pl
Reklama