Zdjęcie: Pixabay
Reklama

Niekwestionowanym liderem w takich działaniach jest nie kto inny jak prezydent USA, który przechodzi sam siebie w bezczelnym wmawianiu publice, że mówi najczystszą prawdę – pisze w najnowszej Emisji Weekendowej Łukasz Sikora. 

W dobie światowego obiegu informacji z natężeniem miliardów gigabajtów na sekundę nie tak wcale łatwo odsiać te wartościowe, mówiące o faktach, mające jakieś znaczenie i sens. Z kolei półprawdy, manipulacje, czy wręcz kłamstwa o wiele częściej znajdują łasych odbiorców, bo ładniej opakowane, przystępniejsze, przekazane prosto i bez ogródek.

Nie to jest jednak najgorsze, bo koniec końców zawsze (jeszcze) znajdzie się w towarzystwie ktoś, kto przeczytał jakąś sensowną publikację i przed fake newsami się jakoś obroni. Powodem do prawdziwej troski jest natomiast to, że rolę przekazujących te nośne i łatwo przyswajalne półprawdy i dezinformacje są osoby pełniące najwyższe polityczne stanowiska, czyli – przynajmniej teoretycznie – ludzie, którzy mogą liczyć na ogromny społeczny kredyt zaufania.

Niekwestionowanym liderem w takich działaniach jest nie kto inny jak prezydent USA, który przechodzi sam siebie w bezczelnym wmawianiu publice, że mówi najczystszą prawdę. Kolejny niedawny wyczyn Donalda Trumpa to podrasowana mapa pogody, na której – jak przekonywał – pożoga niesiona przez huragan Dorian dosięgnie aż do Alabamy. Pomimo licznych publikacji (także ze strony oficjalnych służb meteo), Trump nie tylko nie przyznał się do „błędu”, ale zaatakował wszystkich kwestionujących jego przekaz, tradycyjnie nazywając ich… fake newsami.

W podobnej tonacji swe orędownictwo utrzymują liczni przywódcy ważnych państw, ot chociażby Boris Johnson w Wielkiej Brytanii czy Viktor Orban na Węgrzech. I podczas gdy ten pierwszy ma już teraz spory problem z wciskaniem kitu w temacie Brexitu (samo się zrymowało), bo spora część opinii publicznej w Zjednoczonym Królestwie oprócz tabloidów jednak kilka książek w życiu przeczytała, tak drugi z wymienionych idzie po przysłowiowej bandzie, zarządzając już nie tylko państwem, ale i większością węgierskich firm i mediów.

Doszło do tego, że w kraju – jak opowiada mój znajomy z Budapesztu – każda kampania toczy się w rytm bezustannego straszenia uchodźcami, w czym specjalizują się oczywiście poplecznicy Orbana, a że trąbią o tym także prorządowe media, nietrudno się domyśleć politycznych konsekwencji.

W podobne, uszyte z bezczelności i mitomaństwa buty weszli oczywiście rodzimi naśladowcy, czy wręcz „polityczni przyjaciele” wyżej wymienionych (choć zbiór ten nie ogranicza się do wspomnianych dwóch blondwłosych oraz jednego przyprószonego srebrem dżentelmena).

Kwintesencją tego procesu mentalnego skarłowacenia jest choćby obraźliwa i skandaliczna wypowiedź pisowskiej europosłanki Kempy do wiceszefa KE Timmermansa, mówiąca iż „przeżyliśmy komisarzy sowieckich, (…) przeżyjemy i pana”. Tak właśnie bywa, kiedy opacznie pomyli się swój partyjny luksus z dobrostanem reprezentowanego kraju, ale nie sądzę, że ktokolwiek – może poza niezdecydowanymi wyborcami – mógłby mieć tu powody do zdziwienia.

Reklama