Nie pierwszy już raz zdarza się tak, że pod wpływem ekranowych wydarzeń polskie społeczeństwo może jak w lustrze przejrzeć się w poświacie srebrnego ekranu.
Film Tomasza i Marka Sekielskich „Tylko nie mów nikomu”, opublikowany zaledwie tydzień temu, właśnie takie odbicie okazał w pełnej krasie. Przyznam szczerze, że obraz mną wstrząsnął.
Pracując niegdyś jako dziennikarz informacyjny poruszałem także tematykę pedofilii, m.in. rozmawiając z policjantami tropiącymi w internecie szajki amatorów pornografii z udziałem dzieci. Jednak tamte sprawy, ograniczone do wąskiego grona osób, mogły sprawiać wrażenie, że pedofilia to ciągle jest jakiś margines, kompletnie zdegenerowany odprysk społeczeństwa.
Film Sekielskich, a szczególnie reakcje wielu osób zgłaszających się po jego obejrzeniu (zarówno do autorów, jak i fundacji pomagających ofiarom przemocy seksualnej), przełamujących swe wieloletnie traumy po przeżyciach z dzieciństwa, pokazuje inne oblicze owego „marginesu”. Najgorszym i najbardziej wstrząsającym jest jednak poczucie świadomości, że stoją za tym ludzie, którzy mieli stanowić o jakości moralnych wzorców, stać na straży wychowania i zaufania swoich nieletnich uczniów i podopiecznych.
Jest więc grupa tych, którzy uznali, że „Tylko nie mów nikomu” to zmasowany atak na Kościół. To zarówno najbardziej twardogłowi i niereformowalni biskupi, przyzwyczajeni do bezwzględnego posłuchu wśród podległych im owieczek, a także środowiska bliskie tzw. kościołowi toruńskiemu, którego najwyższym autorytetem jest redemptorysta Tadeusz Rydzyk oraz jego najwierniejsi wyznawcy.
W szeregach tego segmentu odbiorców filmu (z których wielu przyznało, że obrazu nie zna i nie ma zamiaru go obejrzeć) są także zwolennicy „zmiękczających” teorii forsowanych np. przez premiera, głoszącego ostatnio z sejmowej mównicy, że właściwie pedofile ukazani w filmie to w większości współpracownicy komunistycznej SB.
Istnieje też grupa skrajnie od powyższej odległa, żeby nie powiedzieć – usytuowana na przeciwległym biegunie mentalnym. Jej przedstawiciele wręcz domagają się głów kościelnych dostojników, zastosowania wobec kleru odpowiedzialności zbiorowej, a docelowo likwidacji związku wyznaniowego (a najlepiej wszystkich) jako instytucji.
Pomiędzy wskazanymi wcześniej znalazła się ta największa część widowni. Z jednej strony niedowierzająca, ale coraz bardziej świadoma realnego istnienia problemu i jego dramatycznych konsekwencji. Bo okrucieństwo i zwyrodnienie ukazane w filmie nigdy nie byłoby tak namacalne i odczuwalne, gdyby nie udział w nim ofiar, które jako dzieci doświadczyły dramatu molestowania i zgodnie z przesłaniem tytułu – nie mówiły o tym nikomu przez wiele długich, bolesnych lat.
Film Sekielskich zmieni polski Kościół, nie mam co do tego wątpliwości. Pytaniem otwartym pozostaje, czy ludzie polskiego Kościoła wykażą się odwagą, aby tej zmianie stawić czoło?