Zdjęcie: Maciej Brzana / Rzeszów News

O eurowyborach można wspomnieć jeszcze tylko przez chwilę, zanim rozpocznie się wyborcza cisza (skądinąd archaiczna pozostałość z czasów sprzed internetu), więc jeszcze ździebko ode mnie. Zachęcam zatem do głosowania, tak po prostu:

– Żeby upewnić się, że nie jesteśmy Europejczykami jakiejś pośledniej kategorii, tylko dumnym, wielkim europejskim krajem, którego mieszkańcy mają oczywiście całe mnóstwo wad, ale jeszcze więcej zalet.

– Żeby nie było obciachu, bo kiedy poprzednie wybory ujawniły frekwencję, byliśmy niemal na szarym końcu Europy z niewiele ponad 20-procentową obecnością przy urnach. Naprawdę nie da się namówić choćby paru znajomych na niedzielny spacer z przystankiem w komisji wyborczej?

– Żeby nie dać po sobie poznać, że po raptem 15 latach nie chce nam się już w tej Unii być. W każdej polskiej wsi i mieście znajduje się wszakże coś (a często całe mnóstwo „cosiów”), na które UE dołożyła kasę, a nierzadko całe jej mnóstwo. Chociaż niektórzy mogą powiedzieć, że nam się to po prostu należało.

– Żeby nie zapomnieć o tym, że nie tak znowu długa historia Unii Europejskiej, to ponad siedem dekad europejskiego pokoju i współpracy – rzecz, która nie wydarzyła się nigdy dotąd w całej wielowiekowej historii kontynentu.

– Żeby pamiętać, że wszyscy nazywający dziś pogardliwie UE „eurokołchozem” najwyraźniej zapomnieli (albo też nigdy się nie dowiedzieli), co znaczy obraz prawdziwego kołchozu, PGR-u, znacjonalizowanej gospodarki i przynależności do klubu wiernych druhów komunistycznej Rosji.

Można by tak długo namawiać, używając argumentów takich jak „polska racja stanu”, „zrównoważony rozwój” czy „ochrona wspólnego rynku”. Patos zostawmy jednak płomiennym wiecowym mówcom.

Unia to oczywiście także problemy: separatyzmy odzywające się w różnych częściach kontynentu, rosnące w siłę ruchy nacjonalistyczne, pragnące powrotu do starych granic i sprzeciwiające się pogłębianiu integracji, czy wciąż nierozwiązana sprawa napływu uchodźców.

To również rozrośnięta biurokracja i nierzadkie przypadki topienia pieniędzy w błocie. Ale jak błyskotliwie zauważył kiedyś Guy Verhofstadt, szef liberałów w europarlamencie, najgorzej wydanymi unijnymi pieniędzmi były te zapłacone Nigelowi Farage’owi (szefowi brytyjskiej UKIP, architektowi Brexitu). Farage był otóż w czasie mijającej kadencji PE członkiem komisji rybołówstwa, za co oczywiście pobierał wynagrodzenie. Przez dwa lata nie uczestniczył w jej obradach ani raz.

Wspomniany Farage zagospodarował już swoje „pięć minut” na celebryckiej ściance, za co Brytyjczycy płacą i płacić będą słone rachunki. Byłoby świetnie, gdyby Polacy okazali się trochę bardziej odporni na tanie, populistyczne hasła ze strony podobnych specjalistów od ryb.

Reklama