Pandemia nie sprzyja protestom, ale okrutnie myli się Kaczyński oskarżając wszystkich, tylko nie siebie o to, kto sprawił, że tłumy pojawiły się w niemal każdej miejscowości – pisze Łukasz Sikora w najnowszej Emisji Weekendowej.
Według źródeł rządowych infekcja wyszła na ulice. Prezes Polski w randze wicepremiera zawistował orędziem, wzywającym do obrony. Kogo, czego? Otóż… kościoła.
W myśl wicepremiera – sprofanowanego, cierpiącego, zaszczutego przez diabelskie zastępy ze znakami „do złudzenia przypominającymi runy SS”, czy też „lewackiego faszyzmu niszczącego Polskę”, to drugie za interpretacją przyjętą przez narodowowyzwoleńczą TVP. Bez Hitchcockowskiego temperamentu do budowania napięcia, zapytam – co dalej? Czy epilog podpalonego intencjonalnie, tudzież bez jakiejkolwiek refleksji, środkowoeuropejskiego kraju skończy się rozlewem krwi na ulicach?
Warte ustalenia jest to, co się stało. Organ prawodawczy, którego szefem jest nazwana ongiś przez wspomnianego już prezesa jego odkryciem towarzyskim Julia Przyłębska, ustalił, że z tzw. kompromisu aborcyjnego wykreślona zostanie możliwość dopuszczenia usunięcia ciąży w przypadku wystąpienia wad płodu, określanych jako letalne, czyli bezpośrednio prowadzące do śmierci. Śmierci w momencie porodu, krótko po nim, lub też w bliżej nieokreślonym czasie, który wyznaczało będzie bezwzględne taktowanie stopera. Na normalne życie, czego dowodzą w zasadzie wszyscy wypowiadający się publicznie specjaliści od położnictwa, narodzone tak dziecko nie będzie miało żadnych szans.
Dokąd zatem płyniemy? Pomijając fakt, iż dzięki orzeczeniu znaleźliśmy się w absolutnej awangardzie krajów europejskich, w których temat aborcji scedowany jest z reguły na najbardziej zainteresowanych, czyli kobiety, na horyzoncie już nie majaczy, ale realnie rysuje się wizja państwa opresyjnego. Kraju, który w sojuszu z duchowieństwem urzędowo traktuje kobiety jak inkubatory, nawet jeśli wewnątrz macicy znajduje się płód pozbawiony najmniejszego prawdopodobieństwa nie tyle na życie, co na przeżycie. Wizję tej Polski wyartykułowała niejaka Jadwiga Emilewicz oświadczając, że wolność kobiety kończy się z chwilą zajścia w ciążę. Tak jak teraz Kaczyński, Emilewicz była do niedawna wicepremierem tego kraju.
Oboje cytowani błądzą jednak srodze w swoich fundamentalistycznych zapędach do uczynienia Polski drugim Talibanem. Widać to na ulicach nie tylko wielkich miast, ale też – a może nawet przede wszystkim – w Polsce powiatowej, gminnej i wiejskiej. Kobiety powiedziały najpierw „dość!”, a następnie „wypierdalać!” i wyszły wykrzyczeć to na ulicach. Pandemia nie sprzyja protestom, ale okrutnie myli się Kaczyński oskarżając wszystkich, tylko nie siebie o to, kto sprawił, że tłumy pojawiły się w niemal każdej miejscowości. I właśnie ci wszyscy wkurzeni obywatele sprawią, że już niebawem PiS-owi przywrócone zostanie należne mu miejsce w polskiej polityce. Miejsce skrajnych radykałów jest bowiem zawsze na marginesie, bez względu na to czy prawym, czy lewym.