Długi mają to do siebie, że trzeba je w końcu spłacić. Dlatego te zaciągane celowo i rozsądnie – są do przyjęcia. Ale powiększane bez opamiętania i bez kontroli – stanowią bombę zostawioną dzieciom i wnukom.
Ubiegłotygodniowa debata w Starym Browarze Rzeszowskim dotycząca naszego miasta, a głównie miejskich inwestycji, ukazała dziwną i zastanawiającą filozofię rządzących. Przede wszystkim próbowano uczestnikom przedstawić wielkość i rozmach Rzeszowa, porównując stan aktualny z tym sprzed dziesięciu lat. Tak się składa, że stworzone obecnie – dzięki unijnym funduszom – możliwości finansowania ułatwiają rozwój miast w całym kraju, wszędzie porównanie z dawnymi czasami wypada korzystnie. Jak słusznie zauważył szef opozycji w Radzie Miasta, taka retoryka zaczyna przypominać czasy gomułkowskie. Wtedy też – na tysiąclecie państwa polskiego – dumą władzy był stan posiadania traktorów w przeliczeniu na hektar ziemi w stosunku do epoki Mieszka I. Zresztą towarzysz Wiesław miał więcej odkrywczych porównań, np. „staliśmy nad przepaścią, ale wykonaliśmy wielki krok naprzód” czy „przed wojną nie mieliśmy nic, a teraz mamy dwa razy więcej”.
Takie zestawienia „jak było – jak jest” nie zawsze mają sens. Można bowiem podać równie absurdalne porównania w rodzaju „ile dzisiaj przypada tabletów na mieszkańca Rzeszowa, a ile było 10 lat temu”, tylko że to do niczego konkretnego nie prowadzi. Naukowo uzasadnione są porównania na przykład z innymi miastami, a tutaj – jak podają ostatnie profesjonalne rankingi w samorządowym czasopiśmie „Wspólnota” – tendencje w stolicy województwa mamy zdecydowanie spadkowe, i to zarówno w obszarze wielkości dotacji z Unii Europejskiej w przeliczeniu na jednego mieszkańca, jak i wydatków majątkowych finansowanych ze środków unijnych.
Bardzo niepokojący jest w ostatnim okresie stan zadłużenia Rzeszowa. I nie chodzi tu nawet o rekordową kwotę długu w wysokości 606 mln zł – poprzednio, dziesięć lat temu, było 80 mln zł. To nie liczby bezwzględne są alarmujące. Znacznie bardziej martwi wielkość stosowanego przez ekonomistów procentowego ujęcia kwoty długu w relacji do dochodów budżetu. Niestety aktualnie wskaźnik ten zbliża się już niebezpiecznie do granicy 60%, podczas gdy dziesięć lat temu oscylował w okolicach 25%. A już podanie przez przedstawiciela władzy w czasie wspomnianej debaty – na pytanie zadane spośród publiczności – że zadłużenie wynosi 35% daje naprawdę wiele do myślenia. Bo oznacza to jedną z dwóch możliwości: albo władza faktycznie nie wie, jak jest i tkwi w nieświadomości nie analizując na bieżąco sytuacji budżetowej, albo z premedytacją podawane są nieprawdziwe i znacznie zaniżone wskaźniki, aby nie niepokoić mieszkańców stanem rzeczywistej kondycji finansowej miasta. W obu przypadkach – niewiedza lub kłamstwo – chluby rządzącym to nie przynosi.
Niestety, te coraz większe długi trzeba będzie spłacać, i to latami. Już dzisiaj roczna obsługa długu to ponad 51 mln zł – w tym mieści się spłata rat kapitałowych pożyczek i kredytów oraz wykup papierów wartościowych. A kwota planowana na rok przyszły to ponad 75 mln zł, co oznacza przyrost o prawie 50% (!) w stosunku do roku obecnego. Jak w takiej sytuacji myśleć o właśnie rozpoczynającej się nowej unijnej perspektywie 2014-2020, gdy tam trzeba będzie wykazać się tzw. wkładem własnym?
Ta dynamika wzrostu zadłużenia – w roku obecnym dług zwiększył się aż o 31% w stosunku do ubiegłego roku – i dynamika wzrostu spłaty zadłużenia (50%) naprawdę zaczynają przerażać. Nigdy bowiem w historii Rzeszowa nie następowało narastanie długu w takim tempie, jak to się dzieje obecnie. Nigdy też nasze miasto tak szybko nie zwiększało kwoty, jaką trzeba wydawać na obsługę i spłatę zadłużenia. Dlatego odpowiedź na pytanie-tytuł ubiegłotygodniowej debaty „Jaki Rzeszów w 2014 roku?” niestety jest krótka: coraz bardziej zadłużony. I zamiast czasów Gomułki, zaczyna to coraz bardziej przypominać dekadę Gierka. Niby niektórym ten okres dobrze się kojarzy, ale zaciągnięte wtedy zobowiązania finansowe odbijały nam się czkawką przez dłuuugie lata.
Historia (niestety) lubi się powtarzać.