Zdjęcie: Piotr Woroniec Jr / Rzeszów News

To postulat formułowany od dawna z różnych stron, ale w praktyce z jego realizacją bywa różnie.

Na czołowych pozycjach list wyborczych pojawiają się tzw. spadochroniarze, których władze partyjne zsyłają na prowincję, stosownie do swoich potrzeb. Oczywiście, to wyborcy decydują, czy podesłany im kandydat – najczęściej znany z działalności ogólnokrajowej, jest w ich odczuciu na tyle ważną personą, że zechcą na niego zagłosować. Ich wybór.

Ale to zjawisko ma również wymiar bardziej lokalny – szczególnie w okręgach,  których stolica jest stosunkowo mało liczebna. Rzeszów jest tu znamiennym przykładem.

Oto działacze partyjni z małych ośrodków wystawiają po jednym znaczącym kandydacie w nadziei, że dostaną wszystkie głosy sympatyków swojej partii z ich obszaru działania. A ze stolicy regionu, gdzie koncentruje się życie społeczno-polityczne, znaczących kandydatów mamy tylu, że głosy wyborców rozkładają się na wszystkich z nich i reprezentacja stolicy w parlamencie jest żadna, albo symboliczna.

To jednak jest zjawisko w miarę naturalne, a jego ograniczenie leży w rękach regionalnych polityków. Bardziej zastanawiające jest to, że liczni mieszkańcy centralnego miasta oddają swoje głosy na kandydatów z peryferii ich okręgu wyborczego. Dlaczego tak się dzieje, nie potrafię powiedzieć, ale chcę do Rzeszowian zaapelować: głosujmy na swoich, pozostawiając mieszkańcom Mielca, Tarnobrzegu, czy Stalowej Woli głosowanie na ich lokalnych kandydatów.

Żeby było jasne: to nie jest próba wzniecania konfliktu Rzeszów kontra reszta województwa, tylko zabieganie o bardziej proporcjonalną reprezentację w Parlamencie – stosowną do wagi poszczególnych powiatów.

Nie jest moim zadaniem wskazywanie najlepszych w moim przekonaniu rzeszowskich kandydatów partii konkurencyjnych, dlatego powiem tylko tyle: będę głosował na Jolantę Kaźmierczak. Jeśli jednak komuś z rzeszowskich sympatyków PO ta kandydatura nie odpowiada, to na liście są jeszcze inni rzeszowianie. Nietrudno ich znaleźć.

Reklama