Czas idzie, a zegarmistrz ciągle stoi. Jak to możliwe, że w Krakowie nieprzerwanie od 1899 roku naprawia się zegarki?

– To dziwny przedmiot. Odmierza coś, co jest irytujące, czego nie da się pochwycić ani zatrzymać. Taki maleńki, ale ma duszę. I zniewala – mówi Łukasz Płonka, zegarmistrz, właściciel najstarszego zakładu w Krakowie.

Na zapleczu zakładu zegarmistrzowskiego przy ul. Szewskiej 12 nie ma zbyt wiele miejsca. Blat wąskiego warsztatu zasłaniają śrubki, lupy i pudelka z drobniutkimi częściami mechanizmów. Siadamy na twardych, drewnianych taboretach. – Tutaj się pracuje, a nie wypoczywa – wyjaśnia pan Łukasz.

Tunis, Paryż, Genewa

W 1879 r. Józef Płonka rozpoczął czeladniczą praktykę u ówczesnego Starszego Cechu zegarmistrzów. Praktykant miał wtedy 12 lat. Biegając codziennie na Wolnice, gdzie nakręcał zegar na wieży ratuszowej i spełniając domowe polecenia pryncypała – co należało do czeladniczych obowiązków – chłopiec nie spodziewał się pewnie, że kiedyś sam będzie najsłynniejszym zegarmistrzem Krakowa.

Ale droga była długa.

Po egzaminie czeladniczym Płonka wyjechał z kraju. Nie było w tym nic dziwnego – galicyjska nędza zmuszała do emigracji wielu – gdyby nie kierunek. Józef Płonka wyjechał do Tunisu, by zostać pomocnikiem pracującego tam polskiego zegarmistrza. Sześcioletni pobyt zakończył się jednak mało szczęśliwie – na Stary Kontynent Płonka wrócił nie tylko z dużym doświadczeniem, ale i z malarią.

Po dwóch latach w Paryżu, krakowski zegarmistrz znalazł pracę w Genewie, w fabryce zegarków Badollet’a. Pech jednak wciąż go prześladował. Po zamachu włoskiego anarchisty – śmierci cesarzowej Sisi, szwajcarski rząd kantonalny nakazał wszystkim poddanym monarchii, którzy nie mieli obywatelstwa szwajcarskiego, natychmiastowy wyjazd z kraju.

Tym sposobem, po dziewięciu latach, Józef Płonka wrócił do Krakowa. 18 marca 1899 roku, za zezwoleniem Magistratu Stołeczno-Królewskiego Miasta Krakowa, swoje podwoje otworzył jego własny, „genewski” zakład zegarmistrzowski, który nazwał swoim nazwiskiem.

Mistrzowskie wychowanie

– Najpierw dziadek pracował przy Szewskiej 4 – opowiada Łukasz Płonka. Nie wiadomo dokładnie, który lokal zajmował zegarmistrz. Być może ten, w którym teraz mieści się optyk, a może obok, w miejscu dzisiejszego fryzjera?

Nad wejściem do zakładu Józef Płonka zainstalował pierwszy w Krakowie elektryczny zegar uliczny, wzbudzając tym sensacje w mieście. Zegar, przywieziony z Paryża, wisiał do stycznia tego 1999 roku (- Był już całkiem skorodowany – mówi Łukasz Płonka), choć nad innymi drzwiami. W 1912 r. razem z teściem, znanym kuśnierzem Antonim Trąbką, Płonka kupił dom pod numerem 12.

Choć lokal wciąż jest ten sam, wnętrze coraz mniej przypomina to przedwojenne. Również większość przyrządów używanych przez Józefa Płonkę i jego uczniów służy dziś tylko jako eksponaty.

– Właściwie nie stosuje się już tamtych technik. Zegarki są coraz precyzyjniejsze, zmienia się technologia, rozrasta wiedza. Na stare mechanizmy nie mam już prawie zleceń. Choć czasem muszę jeszcze sięgnąć do skomplikowanych notatek dziadka. Bo tego zawodu człowiek uczy się przez całe życie – mówi Łukasz Płonka.

Pomijając egzotyczne okoliczności, dwadzieścia lat, które Józef Płonka spędził na zbieraniu doświadczeń, nie było więc niczym nadzwyczajnym. Żmudne lata na terminowaniu i nauce spędzali potem wszyscy jego uczniowie. Także jego syn i następca, Zbigniew Płonka.

– Uczeń przychodził do warsztatu jako kilkuletnie dziecko. Najpierw tylko patrzył, chodził po ciastka do cukierni, poznawał twarze klientów i sąsiadów, nabywał ogłady. Mistrz to nie był tylko pracodawca, ale prawie ojciec – opowiada Łukasz Płonka.

Zawód zegarmistrza cieszył się dużą estymą. – ZEGAREK – Czasomierz to był kosztowny przedmiot. Przed wojną, a nawet później, być “przy zegarku”, to był pewien prestiż. Ja swój pierwszy zegarek dostałem dopiero po maturze. Teraz to jakoś spowszedniało… – uważa Łukasz Płonka.

Emocje na pasku

Paradoksalnie, największą prosperity zakład przy ul. Szewskiej przeżywał w czasie II wojny światowej. Nie można było, co prawda, sprzedawać zegarków, ale nigdy wcześniej nie zdarzało się tyle napraw.

– Dziadek zatrudniał zegarmistrzów, którzy uciekli do Krakowa ze Śląska i z Poznańskiego. Taki papier chronił przed wywózką, a Niemcy nie likwidowali zakładów rzemieślniczych – opowiada Płonka. – W końcu im też psuły się zegarki. Po wojnie utrzymano zakaz handlu. Ulica Szewska widziana z okien zakładu trochę poszarzała, ale w warsztacie niewiele sie zmieniło. Józef Płonka, a od 1951 roku jego syn Zbigniew, szkolili uczniów, wymieniali szkiełka i na drewnianym warsztacie wytaczali drobniutkie elementy zegarkowych dusz.

– Bo ten zawód wymaga przede wszystkim wielkiej cierpliwości i pokory. Wobec wszystkiego – niskich dochodów, przedmiotu, który się sprzeciwia i klientów, którzy, jak coś będzie źle, zmyją ci głowę – mówi zegarmistrz.

W ciągu stu lat przez warsztat Płonki przewinęły się najróżniejsze zegarki. Pan Łukasz nie potrafi powiedzieć, kiedy trzymał w ręce najcenniejszy. – To się zdarza bez przerwy – mówi. Bo jak ocenić wartość zwykłego zegarka, który przetrwał wraz ze swoim właścicielem wojnę, wywózkę na Sybir albo do Kazachstanu? – Czasami z maleńkim, tanim przedmiotem, kupionym za pierwszą wypłatę, albo otrzymanym w prezencie pierwszo-komunijnym łączy się taki bagaż emocji, że drżę o niego bardziej niż o złotego „Patka” – przyznaje Łukasz Płonka.

Najgorzej, gdy taki „zrośnięty” z właścicielem zegarek przestaje działać i żadna naprawa już mu nie pomoże. – Zegarmistrz musi być psychologiem, mieć dużą wrażliwość i zrozumieć, co dla niektórych znaczy całe życie przeżyte z jednym zegarkiem. Tego w żadnej szkole nie uczą – mówi Płonka.

Tradycja zobowiązuje

Łukasz Płonka jest o połowę młodszy od swojego zakładu. – Niełatwo żyć z takim bagażem, ale to jest pozytywne obciążenie – uważa. Firma przetrwała najpierw na przekór wichrom dziejów, potem na przekór prawom ekonomiki. – Był taki czas, kilka lat temu, kiedy miałem zamiar to rzucić. To naprawdę niezbyt dochodowy zawód, a ja mogłem przecież robić co innego i zarabiać o wiele więcej – wspomina pan Łukasz. – Ale wtedy popatrzyłem na te zegary i pomyślałem, że głupio jakoś…

I tak zakład zegarmistrzowski Józefa Płonki dobił do jubileuszu. Zmieniła się ulica Szewska, na zapleczu pracowni pojawił się komputer, a w witrynach sklepu Płonki zegarki renomowanych firm. Sprzedaż ruszyła również w Internecie pod adresem www.zegarmistrz.com. Ale codzienna, mozolna praca – wciąż ta sama. – To jest kierat, czasem naprawdę uciążliwy. Ale trzeba to robić – podkreśla pan Łukasz. Zawsze powtarzam, że zegarmistrzostwo jest jak smoking, który dobrze leży dopiero w czwartym pokoleniu.

Artykuł partnera

Reklama