Rzeszów trafił ostatnio na ogólnopolskie łamy z powodu odgórnej decyzji ratusza dotyczącej przerwania prób (czytaj: ocenzurowania) spektaklu w miejskim teatrze Maska. Niemal w tym samym czasie na medialną wokandę weszło przemówienie prezesa PiS na wyborczym wiecu.
W tejże mowie znalazł się wyjęty spod kapelusza cytat słów znanej reżyserki Agnieszki Holland, dzięki czemu hasło „gorszy sort” stało się znów iskrą do wzniecenia płomienia w debacie publicznej. Oba wymienione zdarzenia zostały głośno oprotestowane przez środowiska artystyczne, które po raz kolejny stanęły do nierównej walki z władzami o wolność sztuki.
Zarówno prezydent Rzeszowa Tadeusz Ferenc, jak i Jarosław Kaczyński są w kontekście powyższych sytuacji dość do siebie podobni. Z tą różnicą, że prezesowi PiS już zdarzało się wyrażać negatywne opinie na tematy artystyczne, kiedy twierdził, że prawdziwa sztuka powinna służyć wspólnocie (narodowej), a ta, która tejże nie służy, powinna nie być wspierana przez państwo.
Prezydent Rzeszowa najwidoczniej uznał, że to właściwy wybór, stąd decyzja o przerwaniu prób do przedstawienia „#chybanieja”, i równoczesny debiut włodarza miasta w roli cenzora.
Pomijając dość zabawne, niemniej niepokojące argumenty, że skoro budżet (nieważne czy miejski, czy państwowy) finansuje instytucje kultury, to składający się nań podatnicy powinni mieć – decyzjami swych wybrańców – wpływ na repertuar i zawartość treściową przedstawianych widowisk, trzeba głośno powiedzieć, że jakiekolwiek działanie władz ingerujące w wolność artystyczną jest po prostu złe.
Granice sztuki wyznacza bowiem nie władca, a umowa społeczna, wedle której funkcjonuje życie danego państwa, w tym także Polski. Umowa ta to konstytucja, o czym warto przypominać w tych specyficznych czasach, kiedy tak wielu o niej mówi, a tak niewielu ją czyta, a jeszcze mniej stosuje.
Niedawny polski potrójny kandydat do Oscara, „Zimna wojna”, przypomina o powyższym w jednej ze scen, kiedy na szefów tworzącego się zespołu pieśni i tańca ludowego naciska komunistyczny cenzor mówiąc, że, wicie-rozumicie, pasowałoby zaśpiewać coś o Stalinie. Pomimo sprzeciwu kierownictwa artystycznego, nadaktywny komunista nadzorujący grupę doprowadza do wykonania przez zespół pochwalnego hymnu na cześć wąsatego słońca narodów.
W tej soczewce, oczywiście z uwzględnieniem proporcji, mieszczą się oba opisane wyżej przypadki. Wolałbym, żeby sławetne Barejowskie zawołanie „prawda czasu, prawda ekranu” pozostało tam, skąd przyszło – w świecie filmowej fikcji.