Zakończył się Światowy Festiwal Wsi Tańczącej i Śpiewającej.  Ale to tylko część prawdy. Niestety nie wszyscy uczestnicy czują ludowy dryg praprzodków. Wielu polonusów przybyło z dużych, cywilizowanych, zamożnych miast.

Zdjęcie: archiwum/Kresowa Osada
Zdjęcie: archiwum/Kresowa Osada

Bywałem niejednokrotnie na prawdziwych imprezach ludowych. Tam gdzie muzycy wyglądali przaśnie i mieli więcej strun w instrumentach niż zębów na przedzie. Po herbacie jaką przyrządzali, od razu się chciało tańczyć hołubce. Wszystkim bez wyjątku włączała się „Tramblanka” z Opoczna, „Ej przeleciał ptaszek”, „Furman” i „Wyszłabym za dziada”. Mało kto jest odporny, gdy sypane czarne liście z Cejlonu, zalewa się wódką zagotowaną w czajniku…

Jakoś nie mamy szczęścia do festiwalu, który rozsławiłby gród Rzecha. O Festiwalu Polonusów, niewielka, liczona w sekundach wzmianka trafia do Teleexpressu,  a w najlepszym razie do Panoramy, jeśli w ogóle ten program informacyjny jeszcze istnieje.

Nie trzeba być wielką aglomeracją, aby myśląc o mieście, kojarzyć go automatycznie z festiwalem. Piastowskie Opole czy polskie San Remo czyli Sopot, miały sporo piosenkarskiego szczęścia. Kołobrzeg? Śmiech na sali, gdyż śpiewający żołnierz na scenie to kabaret w czystej postaci. Zielona Góra z radziecką nutą i naszą uzasadnioną rusofobią, też nie mogła mieć najlepszego piaru.

Również polski folk ma pod górkę. Na ten przykład taki irlandzki uwielbiamy, bawiąc się w pubach w Dzień Św. Patryka w najlepsze i ile wlezie. Bałkański proszę bardzo. Uwielbiamy choćby Kusturicę, jego zespół No Smoking czy nawet komercyjnego Bregovića. Nawet na rzeszowskim festiwalu, największe wzięcie nie mają kaszubskie wygibasy czy łowickie zawodzenia, ale folklor krajów zamieszkania. Pastuch w kowbojskim kapeluszu na głowie jest bardziej interesujący od bednorza spod Rzeszowa.

U nas jedynie góralszczyzna jako tako się broni. Choć na pewno nie w wykonaniu rzępolących kapel w karczmach na Krupówkach. Czasem pojawiają się przebłyski innowacji (stolica zobowiązuje) choćby za sprawą Ratatam & Folk Dream Team. A jeszcze niedawno łaknęliśmy Donatana. Bardziej za sprawą  wyuzdanych modelek przebranych w barwne skansenowe wdzianka.

Co trzy lata powraca jak bumerang pytanie: czy warto? Mimo wszystko warto.  Choćby i z sentymentu, gdy przyjeżdżające zespoły wnosiły do PRL-owskiej szarości powiew wielkiego świata. Dziś przecież festiwali nie brakuje. Na jednej ze stacji benzynowych pojawiła się reklama: „Festiwal Hot Dogów”. Oczyma wyobraźni ujrzałem obracające się rytmicznie parówy na rozgrzanych rolkach. A całkiem niedawno fast foodowy Subway poszukiwał do pracy „artystów kanapkowych”. Na tym tle, rodzime wydarzenie kulturalne,  jawi się jedynie ociupinkę obciachowo.

 

Reklama