Nie ma chętnych do tego, by ktoś podpisał się pod decyzją o usunięciu pomnika Walk Rewolucyjnych w Rzeszowie. Wojewoda podkarpacki Ewa Leniart (PiS) odpowiedzialność przeniosła na nadzór budowlany.
Pomnik Walk Rewolucyjnych to wciąż nierozwikłana zagadka. Teoretycznie nie powinno go już być. W październiku br. minął bowiem czas, by uporać się z „symbolem Rzeszowa”, bo według IPN obiekt upamiętnia system totalitarny i łamie zapisy obowiązującej od 2016 roku tzw. ustawy dekomunizacyjnej. Październik już dawno temu minął, a pomnik jak stał, tak stoi nadal.
Pomnik od 2006 roku jest w rękach oo. Bernardynów, ale zakonnicy nie kiwnęli palcem, by go usunąć. Aby nie płacić za całą operację, Bernardyni mieli czas do końca marca br., by w tej sprawie podjąć formalne kroki. Zakonnicy bali się ich, jak diabeł święconej wody, bo usunięcia pomnika nie wyobrażają sobie władze Rzeszowa oraz znaczna część mieszkańców.
– Jedynie wojewoda ma możliwość zażądania prawnego stanowiska – zbywał w marcowej rozmowie z Rzeszów News ojciec Rafał Klimas, gwardian klasztoru oo. Bernardynów.
Ewolucja stanowiska
Stanowisko PiS w sprawie pomnika na przestrzeni kilku ostatnich miesięcy ewoluowało. Najpierw politycy PiS na czele z wojewodą Ewą Leniart mówili, że pomnik musi zniknąć, bo propaguje komunizm, a im bliżej było wyborów samorządowych, tym PiS zaczął częściej mówić o zachowaniu bryły obiektu, zdemontowaniu z niego płaskorzeźb i nadaniu pomnikowi nowego znaczenia.
Kluczowa w sprawie przyszłości pomnika jest opinia IPN i jest ona szerzej znana, ale nie ma ona szczególnej mocy prawnej, bo IPN o obiekcie wypowiadał się „przy okazji” pomnika Wdzięczności Armii Radzieckiej na placu Ofiar Getta. Oba – według IPN – powinny być usunięte, ale tylko w przypadku tego drugiego ruszyła machina administracyjna. Miasto walczy o uratowanie pomnika, w przypadku „symbolu Rzeszowa” nie ma nic do gadania.
Zakonnicy w tym czasie siedzieli cicho, zapowiadali, że o opinię IPN nie będą występować, skoro historycy Instytutu tak jednoznacznie wypowiadali się na temat pomnika. Szybko się okazało, że Bernardyni nie mogą siedzieć z założonymi rękami i udawać, że problem sam się rozwiąże. W maju br. Andrzej Dec, przewodniczący Rady Miasta Rzeszowa, ujawnił, że zakonnicy jednak wystąpili o opinię do IPN. Odpowiedź: pomnik ma być usunięty.
Decyzja w rękach nadzoru
Ratusz formalnie nie może nic zdziałać, ale zaczął wywierać społeczną presję, że wyburzenie monumentu wywoła konflikt społeczny, szczególnie, że obrońców pomnika nie brakuje, a i jego historia powstania nie jest tak jednoznaczna, jakby chcieli ją widzieć tylko historycy IPN, którzy świat rysują w czarno-białych barwach. Pomnika bronią politycy, architekci i artyści.
Pomysł zdemontowania płaskorzeźb w kampanii wyborczej ogłosił poseł Wojciech Buczak, którego PiS wysłał do boju o fotel prezydenta Rzeszowa. Boju ostatecznie przegranego. Propozycja Buczaka jednak nie brała pod uwagę praw autorskich. To wszystko doprowadziło do tego, że do tej pory nie ma żadnej decyzji w sprawie przyszłości pomnika.
Piłka przez długi czas była po stronie wojewody, bo to właśnie Ewa Leniart ma uprawnienia do wydania tzw. zarządzenia zastępczego, czyli usunięcia pomnika bez oglądania się na jego właściciela, a potem wystawienia mu rachunku za całą operację, czyli Bernardynom. Wojewoda jednak z tej ryzykowanej wizerunkowo machiny wycofała się rakiem. Porozumiała się z nadzorem budowlanym, by to on wziął odpowiedzialność za przyszłość pomnika i 71 pozostałych na Podkarpaciu, które zakwalifikowano do usunięcia.
W przypadku pomnika Walk Rewolucyjnych podkarpacki nadzór budowlany nawet nie rozpoczął procedury. – Wystąpiliśmy do konserwatora zabytków z zapytaniem, czy pomnik podlega pod jego ochronę. Jeśli okaże się, że tak, to wówczas tzw. ustawa dekomunizacyjna nie ma zastosowania – wyjaśnia nam Zofia Majka, zastępca podkarpackiego inspektora nadzoru budowlanego w Rzeszowie.
Wątpliwości konserwatora
Objęcie pomnika konserwatorską ochroną wydaje się być ostatnią szansą na jego uratowanie. Ale i ta procedura idzie, jak krew z nosa. W marcu br. o wpisanie pomnika do rejestru zabytków wystąpili działacze stacji Rzeszów Dziki. Od tamtej pory minęło już dziewięć miesięcy. – Sprawa nie jest zakończona – mówi dziś Beata Kot, podkarpacki konserwator zabytków.
Dlaczego? – Pozostaje pytanie, które sama sobie stawiam – czy możemy traktować ten obiekt, jako zabytkowy, czy możemy wpisywać go do rejestru? Mam wątpliwości, co do oceny konserwatorskiej – odpowiada Beata Kot. Skąd te wątpliwości? Konserwator nie ma przekonania, czy istnienie pomnika leży „w interesie społecznym ze względu na posiadaną wartość historyczną, artystyczną lub naukową”.
W skrócie – chodzi o to, że do pomnika rzeszowianie są bardzo przywiązani, a środowiska artystyczne jednoznacznie określają pomnik śp. prof. Mariana Koniecznego, jako dzieło architektury współczesnej. Nie wiadomo, kiedy konserwator zajmie ostateczne stanowisko, na które czeka nadzór budowlany. Jeżeli okazałoby się, że pomnik zabytkiem nie jest, to nadzór budowlany przed wydaniem decyzji o wyburzeniu będzie musiał sięgnąć po opinię IPN. Szybkiego załatwienia całej sprawy nie ma się co jednak spodziewać.
Zagadkowe jest także to, kto poniesie koszty wyburzenia pomnika. Tzw. ustawa dekomunizacyjna dość jasno mówi, że finalnie zapłaci za to właściciel, a więc zakonnicy. Ci z kolei do wydawania pieniędzy nie są skorzy, szczególnie, że szacowana kwota operacji zwala z nóg – to ok. 40 mln zł, ale nikt tego oficjalnie dotychczas nie potwierdził. I być moż w tym tkwi klucz do rozwiązania zagadki, dlaczego sprawa pomnika tak się ślimaczy.
joanna.goscinska@rzeszow-news.pl