Fot. Łukasz Popielarczyk / Krakowski Teatr VARIETE. Na zdjęciu Dagny Cipora w musicalu "Chicago"

– Aktorstwo daje mi możliwość czerpania z tego, co sama przeżyłam…  – mówi Dagny Cipora, aktorka rzeszowskiego Teatru im. W. Siemaszkowej. Wkrótce zobaczymy ją w serialu „O mnie się nie martw”. 

Piękna, młoda, uśmiechnięta i do tego ponadprzeciętnie uzdolniona, zarówno aktorsko, jak i wokalnie. My, rzeszowianie, kochamy ją głównie, za kreacje, które możemy oglądać na deskach Teatru im. W. Siemaszkowej. Świat teatru dopiero ją poznaje i puszcza do niej teraz serialowo-musicalowe oko. O kim mowa? O Dagny Ciporze, która próbuje walczyć o swoje miejsce w polskiej branży filmowej i nie tylko. O tym, co już osiągnęła i co jeszcze przed nią, zdradza w rozmowie z Rzeszów News.

Joanna Gościńska: Na Pani Instagramie jakiś czas temu pojawiło się zdjęcie z dwoma chyba najbardziej znanymi bliźniakami-aktorami w Polsce – Rafałem i Marcinem Mroczkami  – i dopisek „o mnie się nie martwcie”. Czy to oznacza to, co myślę?

Dagny Cipora*: – Dokładnie tak. 14 września w Telewizji Polskiej rozpoczęła się emisja kolejnej serii serialu „O mnie się nie martw”. Pojawię się w nim, w jednym z epizodów, z braćmi Mroczkami. Obsada naszego odcinka była dla mnie sporym zaskoczeniem, ponieważ najpierw dostałam propozycję roli i scenariusz, a dopiero przyjeżdżając na plan, dowiedziałam się, że mam zdjęcia właśnie z Rafałem i Marcinem Mroczkami. Niestety, nie mogę zdradzać fabuły serialu, ale nasz epizod będzie komediowy i myślę, że spodoba się widzom. Będzie można zobaczyć nas na małym ekranie w 8 lub 9 odcinku. 

Fot. Materiały prywatne. Na zdjęciu Dagny Cipora z z braćmi Mroczkami – Marcinem i Rafałem

A kiedy w ogóle przyszła propozycja zagrania w „O mnie się nie martw”?

– W połowie sierpnia. Propozycja zagrania w „O mnie się nie martw” to w pewnym sensie pokłosie mojego występu w innym serialu – „Wojenne dziewczyny”, gdzie wcieliłam się w rolę prostytutki „Kazi”. To także była epizodyczna rola, ale cieszę się, że dostaję propozycje grania przed kamerą, ponieważ od skończenia łódzkiej „filmówki” gram głównie w teatrze.

Czyli dla aktora zagranie epizodu w popularnym serialu to ważna sprawa?

– Pewnie gdybym była warszawską aktorką to nie byłoby to jakieś spektakularne wydarzenie. Ponadto zdaję sobie sprawę z tego, że w postprodukcji cały dzień zdjęciowy, może zostać skrócony do paru minut, a często zdarza się tak, że niektóre wątki w ogóle nie pojawią się na ekranie. Oczywiście, mam nadzieję, że nasz epizod nie zostanie usunięty, ale sama jestem ciekawa, który materiał zostanie wybrany i wyemitowany. Fajne też jest to, że być może nasz wątek zostanie dobrze przyjęty przez widzów i rozwinięty przez producenta. Bardzo bym się z tego cieszyła. 

Fot. Materiały prywatne. Serial „Wojenne dziewczyny”

Znamy Panią głównie z desek Teatru im. W. Siemaszkowej. Jakie Pani dostrzega różnice między graniem w serialu, a graniem w teatrze?

– Przede wszystkim używam różnych środków aktorskiego wyrazu. Mówiąc najprościej: w teatrze gest jest szerszy, a słowo wyraźniejsze. Natomiast jeśli chodzi o film, trzeba mieć świadomość, że jedną scenę możemy zagrać w bardzo szerokim planie i możemy to zrobić „teatralnie”, ale później, robiąc „zbliżenia” – wystarczy pomyśleć o emocji, nie trzeba używać mimiki ani gestów, a to zasadnicza różnica.

Mając już doświadczenie teatralne i filmowe, co bliższe Pani sercu?

– Oczywiście teatr, teatr i… teatr (śmiech). Cieszę się z doświadczenia zdobytego na deskach „Siemaszki”, bo mogę korzystać z niego przy budowaniu różnych ról przed kamerą, ponieważ nie zawsze jest czas na spotkanie i próbę z reżyserem przed planem zdjęciowym.

„O mnie się nie martw” to nie pierwszy serial z Pani udziałem.

– Tak, w tym roku można mnie było zobaczyć w kilku odcinkach serialu „Wojenne Dziewczyny”. Wcześniej miałam również małe epizody w serialu „Bodo”, a nawet w filmie Marii Sadowskiej pt. „Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej”. Te wszystkie produkcje obsadzała znakomita reżyserka castingowa – Marta Kownacka, którą poznałam od razu po studiach, kiedy mieszkałam w Warszawie i chodziłam na castingi. Marta zaangażowała mnie wtedy do filmu, który sama realizowała, a dziś obsadza mnie również w innych produkcjach i jestem jej za to niezmiernie wdzięczna.

Zdjęcie: Magdalena Górska

Są już następne propozycje?

– Prawdopodobnie niedługo będę miała szansę na dłużej zagościć na małym ekranie, ponieważ dostałam propozycję stałej roli w nowym serialu, który ma być emitowany wiosną.

A co na to Jan Nowara, dyrektor „Siemaszki”, u którego pracuje Pani na etacie?

– Dyrektor powiedział, że jeśli nie będzie to kolidować z terminami moich spektakli w teatrze, to on nie ma absolutnie nic przeciwko temu, abym się rozwijała na różnych polach i brała udział w zewnętrznych projektach. Na razie udaje mi się wszystko godzić. Mam również nadzieję, że tak będzie w przyszłości, bo teatr jest dla mnie najważniejszy. Jestem już po jednej premierze w tym sezonie i na razie nie zapowiada się żebym w najbliższym czasie rozpoczynała próby do nowego spektaklu, więc mogę poświęcić się rozwojowi na innych płaszczyznach niż teatr.

Jeśli chodzi o te inne płaszczyzny, to rzeczywiście, Pani także śpiewa, a od jakiegoś czasu jest Pani dyplomowaną wokalistką.

– Podczas studiów na Wydziale Aktorskim w Łodzi okazało się, że mam nieprzeciętne zdolności wokalne, ale refleksja o tym, aby zacząć kształcić się w tym kierunku, przyszła po studiach, kiedy wygrałam casting na główną rolę żeńską w musicalu „Our House” Tima Firtha w reż. Michała Znanieckiego w Teatrze Rozrywki w Chorzowie. I tak podjęłam decyzję o nauce w Krakowskiej Szkole Jazzu i Muzyki Rozrywkowej na Wydziale Wokalnym.

Ile trwała Pani nauka?

– Kilka lat. Moje intensywnie życie zawodowe nie zawsze pozwalało na dojazdy do Krakowa oraz systematyczne ćwiczenia (Dagny pracowała już w tym czasie w „Siemaszce” – przyp. red.), ale jestem z siebie dumna, że zdobyłam dyplom pomimo 1,5-rocznej przerwy w nauce. Jednak dyplom to nie koniec! Cały czas się kształcę i chodzę na lekcje śpiewu, a regularne pojawianie się w musicalach, daje mi pewność, że rozwijam się w dobrym kierunku. 

Zdjęcie: Krakowska Szkoła Jazzu i Muzyki Rozrywkowej

Jak już jesteśmy przy śpiewaniu. Gra Pani w jednym z ostatnich w Polsce musicalowych hitów „Chicago” w reżyserii Wojciecha Kościelniaka, który można zobaczyć w Krakowskim Teatrze Variete. Gra tam Pani jedną z więźniarek – Liz.  

– Dzięki „Chicago” spełniłam jedno ze swoich marzeń: zawsze chciałam spotkać się w pracy z Wojciechem Kościelniakiem. Cieszę się, że dał mi taką szansę. Do spektaklu dostałam się z castingu i musiałam zrezygnować z kilku innych rzeczy, które miałam zaplanowane na jesień ubiegłego roku, ponieważ nie udało mi się wszystkiego pogodzić. Nad rolą pracowałam trzy miesiące, a teraz (premiera odbyła się 25 listopada 2017 roku – przyp. red.) regularnie pojawiam się na krakowskiej scenie.

Jak wyglądał casting?

– Przyjechało kilkaset osób, głównie kobiety. Reżyser na samym początku poinformował nas, że poszukuje do tych ról starszych kobiet, a ja nie skończyłam jeszcze 30 lat. Chodziło o to, że typologia postaci i scenariusz był stworzony dla aktorek, które mają co najmniej 35 lat (czyli 6 lat więcej, niż obecnie ma Dagny – przyp. red.).

Reżyser podjął pewne ryzyko, bo zaangażował bardzo młodą obsadę – byłam jedną ze starszych osób w naszej ekipie – ale udało nam się wypracować dojrzałość, drapieżność i aktorskie „mięso”, którego Wojtek poszukiwał w trakcie tej pracy.

Pierwszy etap castingu składał się z trzech części. Trzeba było zaśpiewać fragment dowolnego utworu – wybrałam piosenkę „Mamy Morton” – zaprezentować fragment ułożonego przez siebie tańca i dowolny monolog – wybrałam monolog „Wandy” ze spektaklu „Wenus w futrze”. Podczas drugiego etapu trzeba było powtórzyć wybrany fragment tańca, gdzie sprawdzano naszą motorykę ruchu oraz zdolność do zapamiętywania. Musiałam również wykonać utwór „All that jazz” wykonywany przez główną bohaterkę.

W „Chicago” jest dużo śpiewu i tańca. Pani śpiewa doskonale, a jak było z tańcem?

– Kosztowało mnie to sporo pracy, bo nie jestem tancerką. Miałam ogromny problem z tym, aby wyrównać poziom z dziewczynami z naszej obsady, które ukończyły szkoły baletowe lub regularnie tańczą, ale nie poddałam się – zostawałam po godzinach prób, aby szlifować wszystkie układy. Teraz cieszę się, że widzowie, którzy przychodzą na spektakl, mówią, że nie widzą żadnej różnicy między tancerzami, a aktorami. „Chicago” było dla mnie dobrym pretekstem, aby popracować nad swoim ciałem. Niedawno zapisałam się na kurs szpagatu i zamierzam go z sukcesem ukończyć.

Zdjęcie: Łukasz Popielarczyk / Krakowski Teatr VARIETE

A w zasadzie, dlaczego Wojciech Kościelniak Panią zaangażował? Co powiedział, gdy ogłosił kogo wybrał do swojego musicalu? 

– Wojtek powiedział, że do swojej produkcji wybrał najlepszych aktorów, którzy z całej Polski przyjechali na przesłuchanie (było ich kilkaset, do musicalu wybrano 31 osób – przyp. red.), co było dla nas ogromnym komplementem. Potraktowałam ten casting i pracę nad „Chicago” jako dowód na to, że nie wypadłam „z obiegu” i że nadal mogę konkurować z ludźmi z całego kraju. 5 lat pracy w Rzeszowie nie sprawiło, że spoczęłam na laurach i przestałam się rozwijać. Wręcz przeciwnie – cały czas doskonalę swoje umiejętności i chcę nadal mierzyć się z innymi aktorkami.

Etat w teatrze, musical, praca w serialu – jak to wszystko ogarnąć podczas doby? Ma Pani czas dla siebie, rodziny, bliskich?

– Cieszę się, że doba ma tylko 24 godziny, bo gdyby trwała dłużej, to robiłabym jeszcze więcej (śmiech). Aktorstwo to z jednej strony ciężka praca, a z drugiej – moja pasja. Daje mi ogromną satysfakcję, sprawia radość, a także daje możliwość rozwoju osobowościowego. Na scenie często czerpię z tego, co już przeżyłam, więc staram się żyć intensywnie i próbować różnych rzeczy. Na razie nie mam żadnych, poważnych zobowiązań: nie mam kredytu, mieszkania, rodziny, ani dzieci, więc póki mam czas dla siebie, staram się go maksymalnie wykorzystywać.

Oczywiście, zdarza mi się lenistwo i nuda, ale traktuję je jako „działania” kreatywne – mogę się zatrzymać i zastanowić nad tym, co osiągnęłam albo pomyśleć o tym, co mogło wyjść lepiej, nacieszyć sukcesami i zaplanować kolejne działania. Cały kalendarz mam wypełniony spotkaniami z różnymi ludźmi i sprawami do załatwienia. Ostatnio nauczyłam się, by odpoczynek i spotkania z przyjaciółmi również tam zapisywać (śmiech). Brzmi to absurdalnie, ale dzięki temu mam czas, żeby posprzątać, coś ugotować, obejrzeć, przeczytać i gdzieś pojechać.

Ostatnio też przestałam się zmuszać do czegokolwiek – nie muszę być wiecznie uśmiechnięta, spotykam się z ludźmi, których lubię, a swój wolny czas poświęcam na to, co sprawia mi przyjemność. I to mi głównie daje siłę – jestem asertywna, wiem co lubię i czego chcę.

Rozmawiała: JOANNA GOŚCIŃSKA

Dagny Cipora* – urodziła się w Ustrzykach Dolnych i ma 29 lat. Jest absolwentką Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. L. Schillera w Łodzi (2013) oraz Wydziału Wokalnego Krakowskiej Szkoły Jazzu i Muzyki Rozrywkowej (2018).

Od pięciu lat jest związana z Teatrem im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie, gdzie zagrała swoje najważniejsze role: EDITH PIAF w „Piaf” Pam Gems w reż. Jana Szurmieja (2018), NAWAL w „Pogorzelisku” Wajdiego Mouwada w reż. Cezarego Ibera (2016) oraz WANDĘ w „Wenus w futrze” Davida Ivesa w reż. Jana Nowary (2015).

Za rolę GOPLANY/SHIRLEY TEMPLE w spektaklu „Balladyna” Juliusza Słowackiego w reż. Radosława Rychcika Dagny otrzymała Krakowską Nagrodę Loży 2015. W tym samym roku została uhonorowana Nagrodą Zarządu Województwa Podkarpackiego za szczególne osiągnięcia w dziedzinie twórczości artystycznej, upowszechniania i ochrony kultury.

Zdjęcie: Piotr Kręglicki

joanna.goscinska@rzeszow-news.pl

Reklama