– O prezydencie Rzeszowa można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że należy do grona naiwnych politycznych idealistów – pisze Łukasz Sikora.
Tadeusz Ferenc, dzięki swej niezmordowanej pracy na rzecz miasta, które wielbi i którym rządzi już od wielu lat, stał się z upływem czasu samorządowym wyjadaczem, któremu nieobce są też niuanse krajowej polityki. W takim właśnie klimacie wydarzył się w ostatnich dniach rozbrat Ferenca z Sojuszem Lewicy Demokratycznej, notabene przez wiele lat mającym swą siedzibę przy warszawskiej ulicy… Rozbrat.
Zaczęło się od tego, że prezydent miasta nie zgodził się na organizację w Rzeszowie „Marszu Równości”. Tłumaczył się nie tym, że ma coś przeciwko ideom równych praw i poszanowania dla mniejszości seksualnych, ale faktem, iż w związku z licznie planowanymi kontrmarszami ze strony narodowców i innych przeciwników happeningu, na szwank mogłoby być narażone bezpieczeństwo postronnych obywateli.
Wskutek interwencji organizatorów, sąd nie zgodził się jednak na zakaz maszerowania pod tęczowymi flagami, w związku z czym marsz się odbył, ale na włodarza rzeszowskiego grodu posypały się gromy ze strony jego macierzystej formacji, która marsze programowo popiera. Wobec publicznego oskarżenia Ferenca ze strony partyjnych kolegów, ten nie czekał na werdykt, tylko sam ostentacyjnie porzucił legitymację członka SLD.
Działania Tadeusza Ferenca jako prezydenta Rzeszowa znane są szeroko poza miastem. Oczywiście, można się z nimi zgadzać lub nie, ale niezbite fakty mówią jasno – mieszkańcy gremialnie popierają swojego gospodarza. Z kolei jego aktywność na niwie SLD okryta była mrokiem tajemnicy (o ile w ogóle takowa aktywność występowała), przez co akcję z marszem trudno odbierać jako nieprzemyślaną i spontaniczną.
Wedle nieskomplikowanej kalkulacji, był to najłatwiejszy sposób, aby pozbyć się politycznej przynależności, która – mówiąc obiektywnie – Ferencowi dawała niewiele, jeśli w ogóle cokolwiek, a SLD dodawała splendoru, bo oto „ich człowiek” był już wiele lat szefem dużego miasta, w dodatku w tradycyjnym mateczniku PiS-u.
Szef rzeszowskiego ratusza doskonale wiedział, że decyzja sądu nakaże zgodzić się na organizację „Marszu Równości”, a mimo tego „próbował” go zabronić, stając się na moment krajowym headline w informacyjnych paskach.
Wiedział też, że SLD nie będzie miało innego wyjścia, niż oficjalne potępienie go, mimo przynależności do bardzo skurczonego już grona swoich najbardziej rozpoznawalnych ludzi. Pozbycie się partyjnej łatki czyni Ferenca wolnym w kontekście potencjalnego wyrażenia poparcia w nadchodzących wyborach do Sejmu i Senatu. Czy właśnie tak kalkulowana była ta polityczna zagrywka?