Na początku grudnia Rada Rzeszowa „podniosła podatki” od nieruchomości i środków transportowych, a kolega Waldemar Szumny skrytykował na tej stronie tę decyzję, nawołując do nowocześniejszego podejścia do podatków.Temat już trochę przebrzmiał, ale ze względu na jego uniwersalność, myślę, że warto się do tej opinii odnieść. Wszak wrócimy do tego za rok. Jeśli dobrze zrozumiałem wywody Kolegi, to nowoczesne podejście miałoby polegać na raczej obniżaniu niż podnoszeniu podatków, gdyż wtedy – zgodnie z zasadą opisaną przez Laffera, a zobrazowaną przez krzywą jego imienia, wpływy z podatków powinny wzrosnąć.
To rozumowanie opiera się jednak na zasadniczym nieporozumieniu. Zanim to jednak wyjaśnię jeszcze ciekawostka. Bodajże w DGP przeczytałem niedawno, że naukowcom gdzieś ze świata nie udało się wykazać żadnego statystycznego związku pomiędzy wysokością podatków a wielkością PKB. Wychodziłoby więc na to, że niskie podatki nie wpływają wprost na wzrost zamożności kraju.
Wracając jednak do głównego wątku. Po pierwsze nie bez kozery wziąłem w cudzysłów sformułowanie o podnoszeniu podatków, bo – chociaż nominalnie te podatki bardzo nieznacznie wzrastają, to w istocie rzeczy mamy do czynienia jedynie z podtrzymaniem ich realnej wartości, gdyż – średnio biorąc – wzrastają one o poziom inflacji. Z rzeczywistym, realnym wzrostem podatków mieliśmy np. do czynienia wtedy, kiedy podatek VAT wzrósł z 22 do 23%.
O krzywej Laffera warto poczytać więcej (łatwo to znaleźć w internecie), jednak jedno jest pewne: w oparciu o prawidłowość, którą ona opisuje, jedynie wtedy można by powiedzieć, jak zmienią się nasze wpływy podatkowe, kiedy wiedzielibyśmy, w którym jej punkcie się aktualnie znajdujemy. A tego nie da się wywieźć teoretycznie, tylko praktycznie, czyli zmieniając stawki podatkowe i obserwując, jak się te wpływy zmieniają. I równie dobrze może się okazać, że nasz poziom podatków jest dzisiaj taki, iż po zwiększeniu stawek, wpływy jeszcze wzrosną.
I kwestia druga. Wzrost wpływów podatkowych po zmniejszeniu ich stawek najczęściej bierze się z dwóch rzeczy. Albo płatnicy wychodzą z szarej strefy i zaczynają obnożone podatki płacić, albo przenoszą się do nas, bo u nas jest taniej. W obu przypadkach możliwości takiego zachowania zależą od rodzaju podatku i są dość różne. Nietrudno się domyślić, że wzrost wpływów od nowych podatników może się szybko załamać. Działa tu bowiem krótkotrwały efekt nowości. Wystarczy, że gminy sąsiednie zrobią to samo, albo pójdą jeszcze dalej i za chwilę się okaże, że nasze wpływy z podatku spadły poniżej poziomu, z którego wychodziliśmy. Bo część z tych, którzy się przerejestrowali czy przenieśli do nas, wraca z powrotem do siebie.
Więc nowoczesne podejście do podatków musi polegać na czym innym. Np. na szczegółowej analizie stawek dla poszczególnych obszarów czy branż i próbie ich zróżnicowania tak, aby z jednej strony ułatwić działalność gospodarczą, a z drugiej nie zmniejszyć dochodów gminy. Wszystkie te rachunki muszą jednak uwzględniać perspektywę wieloletnią, a nie doraźne zyski lub straty (także polityczne).
Myślę jednak, że znacznie ciekawszą propozycją jest ta, którą zasygnalizowały ogólnopolskie organizacje samorządowe. Otóż polski podatek od nieruchomości jest prosty, żeby nie powiedzieć prymitywny. Jego wysokość w prosty sposób zależy od rodzaju nieruchomości i jej powierzchni. W dodatku co do konstrukcji jest taki sam w całej Polsce. Tymczasem powinien on w większym stopniu odzwierciedlać zdolność nieruchomości do generowania przychodów i uwzględniać uwarunkowania lokalne. Przy tym nie chodzi tu o podatek katastralny, lecz coś pośredniego pomiędzy nim, a stanem obowiązującym obecnie. Inicjatorzy nazwali go roboczo podatkiem lokalizacyjnym i planują rozpocząć prace koncepcyjne z udziałem przedstawicieli Ministerstwa Finansów. Potrwa to pewnie trochę i trudno powiedzieć czy i kiedy narodzi się jakaś interesująca propozycja.