Zdjęcie: Youtube.com / ABC News

Wstrząsające sceny sprzed Kapitolu poruszyły świat i zaciągnęły do klawiatur i kamerek tryliony komentatorów próbujących po raz enty wyjaśnić fenomen Trumpa i jego zwolenników, którzy – niemal na wezwanie – z rewolucyjną werwą ruszyli na amerykański parlament – pisze Łukasz Sikora w „Emisji”. Wyjątkowej. 

Trzecia wojna światowa, waszyngtoński majdan czy nawet rychły koniec świata – jest już całkiem sporo nostradamusowych wieszczeń, co z nami teraz będzie. Uśmiecham się z zakłopotaniem i… spieszę ze swoim komentarzem.

Powiedzieć o Donaldzie Trumpie, że kontrowersyjny z niego gagatek, to jakby wymyślić antonim oksymoronu, który w języku polskim nie istnieje (przynajmniej twierdzi tak SJP). Miliarder płacący 750 dolarów rocznego podatku, handlarz sukcesem czyli towarem, na który zawsze jest zapotrzebowanie, gwiazdor telewizji, supergwiazdor Twittera, entuzjasta golfa i wdzięków pięknych kobiet, o których zdanie ma jednak nie najlepsze… długo można by tak wymieniać. Wreszcie polityk, którego piedestałowe ambicje sięgały znacznie dawniej niż kampania z 2016 roku. Już zresztą wtedy osłupiały świat pukał się w głowę pytając Amerykanów: WTF???

Żeby było jasne, nie jestem pro-Bidenowy, choć nie ukrywam, że kibicowałem Demokracie w tych wyborach, bo prezydentura Trumpa była katastrofą dla świata, a niewiele tylko mniejszą dla Ameryki. Duża część polityki „America First” przypominała bowiem propagandowe zagrywki z czasów słusznie minionych. Podziały, których nigdy w USA nie brakowało, dostały jakby turbodoładowania, a sam Trump swoimi swawolnymi wypowiedziami dolewał oliwy do ognia. Uaktywnili się prawicowi ekstremiści (skąd my to znamy?) z nazistami włącznie, ale oczywiście odpowiednio ukierunkowana narracja przestawiła suwnicę i zwaliła wszelkie winy za uliczne niepokoje na działaczy lewicowych (skąd my to znamy?).

Celowo zresztą marginalizuję wątek namiętnej przyjaźni, jaka rozkwitła między władzami spod szyldu PiS w Polsce a Trumpem prezydentem. Wystarczyło obejrzeć losowo wybrane wydanie Wiadomości TVP przed 3 listopada. Podobna ilość lukru wylała się w publicznej szczekaczce tylko na Dudę. Wracając jednak do fenomenu, który – co wielce prawdopodobne – jeszcze powróci, choć może w innym wcieleniu, sami sobie uczciwie nań zapracowaliśmy. Jak to? No właśnie tak.

Gdyby zestawić wszystkie głoszone przez Trumpa kocopoły z opartą na rzetelnych źródłach wiedzą, powstałby istny Rów Mariański, tylko głębszy. Pomysł z wstrzykiwaniem odkażacza jako remedium na koronawirusa to tylko jeden z barwniejszych przykładów. Ustawiczne dyskredytowanie mediów, powoływanie się na informacje „zasłyszane” albo mówienie, że „wybieram wiarę w to, że tak nie jest” (po angielsku brzmi to znacznie zgrabniej), to znowu garstka trumpizmów, które weszły do pseudopolitycznego kanonu. Podlanie powyższych treści smakowitym patriotycznym sosem będzie natomiast zwieńczeniem procesu przekabacania poddanego ludu. Skąd my to znamy, po raz trzeci.

O ile jednak nasi polityczni pasterze są przy Trumpie zwykłymi pastuchami, to sam Trump na ich tle jest wprost klonem Jezusa. Z tą różnicą, że ten ostatni raczej nawoływał bliźnich do miłowania się, a ten sklonowany o wiele bardziej woli rozpierduchę. I to na całego. Szczytem Trumpowej perwersji był niesławny zapis rozmowy z prezydentem Ukrainy, gdzie rezydent Białego Domu bez ogródek próbował wyciągnąć haki na politycznego konkurenta, przy okazji szantażując swego rozmówcę. Ciekawskich odsyłam do wyszukiwarek. Zwolennicy Trumpa i tak zresztą nigdy w to nie uwierzyli.

Właśnie, zwolennicy, a prędzej wyznawcy. Cokolwiek ich guru nie palnął z mównicy albo nie wystukał na Twitterze (a obie rzeczy wprost uwielbia), stawało się kolejną prawdą objawioną, w przerażającej większości nie popartą najmniejszymi faktami. Zwieńczeniem tego była – trwająca zresztą do teraz – donkiszotowska szarża pod hasłem „wygrałem wybory!”, w asyście własnych zagonów kawalerii, piechoty i pospolitego ruszenia. Ci ludzie nie wzięli się znikąd. To hołdownicy, marzący o sukcesie, dla których Trump jest prawdziwą i jedyną personifikacją tegoż. Przypomina to trochę czas, kiedy na światowe rynki wchodziły tanie linie lotnicze i na lotniskach – pełnych do tej pory nobliwych pasażerów, oddających się elitarnej rozrywce, jaką była podówczas podróż w przestworzach – zaroiło się od Franków i Józków, których nagle było stać na wycieczkę lśniącym samolotem. Dla wszystkich trumpistów ich idol lśni może nawet jeszcze jaśniej, głównie poprzez dobranie koloru włosów i tonacji samoopalacza.

Nie twierdzę, że w Ameryce Trumpa nie wydarzyło się nic dobrego, bo byli tacy, którzy wróżyli krach na giełdzie, upadki firm i ogólną banderozę w gospodarce. Statystyczny mieszkaniec USA jest jednak dziś biedniejszy niż kilkadziesiąt lat temu, przed czasami, kiedy pracując na śmieciówce można było mieć cztery domy na Florydzie i właśnie podpisywać kredyt na piąty. I ta tęsknota za złotymi czasami pewnie też leży u przyczyn fenomenu nie mniej złotowłosego biznesmena. Świat i Ameryka, odchorowawszy dni kryzysów, wiedzą już jednak, że tamte chwile już nie powrócą, bo jest to zwyczajnie niemożliwe.

A jeśli mamy uniknąć pojawienia się nowego Trumpa, niestety, trzeba się edukować. Ale niekoniecznie słuchając rozpraw filozoficznych w wykonaniu rezydentów konstancińskich willi, którzy przy okazji spaceru z bardzo drogimi psami gaworzą sobie przy kubku sojowego latte z wanilią. Dziś, być może bardziej niż kiedykolwiek, w polityce trzeba się ubrudzić zdrowym wiejskim błockiem, pochylając głowę tam, gdzie nie pachnie Chanelem, tylko zwykłym, prostym życiem. Bo to właśnie są ci, którzy tego oświecenia potrzebują najbardziej. W przeciwnym razie kolejny Trump szybciutko im w głowach poprzewraca.

Reklama