Z miłości do gór zdecydował się na górski ultra maraton. Szlak, który wybrał, nazywa się niebieskim i ma 445 km długości. Paweł Pabian pokonał go w 6 dni. Po drodze spotkał groźnego misia, pięknego rysia oraz znalazł sposób na ulewne deszcze.
Paweł Pabian ma 27 lat i pochodzi z Krasnego koło Rzeszowa. Założył rodzinę, prowadzi szkolenia w zakresie rozwoju umiejętności miękkich oraz technik sprzedaży. Aby lepiej uczyć przyszłych handlowców zawód ten również uprawia w praktyce.
Paweł kocha góry, w zasadzie jak większość z nas. Mówi, że 7 lat temu zakochał się w nich od pierwszego wejrzenia, bo to właśnie wtedy po raz pierwszy wraz z przewodnikami z Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego w Rzeszowie udał się w swoją pierwszą górską podróż.
– Później były kolejne wycieczki, potem zacząłem sam chodzić po górach, aż w końcu dołączyłem do Studenckiego Koła Przewodników Beskidzkich w Rzeszowie – wspomina Paweł Pabian.
Owocem tych pasji są obecnie państwowe uprawnienia przewodnika górskiego, dzięki którym Paweł może oprowadzać turystów po całym Beskidzie.
Pokonać samego siebie
A że ten miłośnik gór, o niespożytej energii, wciąż szukał nowych wyzwań, postanowił, że pokona na czas drugi co do wielkość szlak turystyczny w Polsce, zwany niebieskim lub granicznym.
Znajduje się on na trasie Biała (jedna z dzielnic Rzeszowa) – Grybów, a jego długość to 445 km, które Paweł postanowił pokonać całkowicie sam, bez pomocy z zewnątrz, czyli ekipy, która pomagałaby mu w jakikolwiek sposób.
– Chciałem być takim pionierem, jak Piotr Kłosowicz, czyli pierwszy raz historii podjąć próbę pokonania tego szlaku na czas – wyjaśnia swoją decyzję Paweł.
Do tej pory tylko jednej osobie się to udało, ale była to wyprawa turystyczna, która trwała 15 dni.
A celem Pawła było pokonanie niebieskiego szlaku w jak najkrótszym czasie.
Po co to zrobił? Żeby sprawdzić samego siebie, swoją kondycję fizyczną, psychiczną. Żeby ktoś poszedł w jego ślady, żeby zapisać się na kartach górskich historii, żeby zwrócić uwagę na piękne tereny, przez turystów tak rzadko odwiedzane.
Motywacji było wiele, podobnie jak i pomysłów, ponieważ Pawłowi chodziło po głowie, aby wraz z kolegami zdobyć siedmiotysięczniki, ale z dwojga „złego” żona Pawła, Basia, doradziła mu, aby już wybrał tę samotną wyprawę w Beskid.
„Przeczołgasz się przez góry, to ci dobrze zrobi” – powiedziała żona 27-latka.
Pomysł pochwyciła Magdalena Ostrowska-Dołęgowska, znana biegaczka, która wielokrotnie brała udział w ultra maratonach, prowadzi również portal napieramy.pl. Paweł od biegaczki otrzymał specjalne buty. Natomiast burmistrz Grybowa o 4:30 rano posłał Pawła w „dzicz”, a dzień wcześniej ugościł w urzędzie miasta.
Ustanawianie rekordu Paweł rozpoczął 8 lipca. I pierwsze, z czym musiał się borykać na trasie, to … problemy żywieniowe, które towarzyszyły mu przez prawie dwa dni. Ale mimo, że chwilowo opuściła go maratońska forma, to jednak musiał iść dalej przed siebie.
Pogoda nie była sprzymierzeńcem
– Nagle, kilkadziesiąt kilometrów ode mnie grzmoty i pioruny, aż „włosy stanęły mi dęba”, za kilka sekund kolejne i rozpoczęła się gwałtowna burza – wspomina Paweł.
Nie mając wyjścia przyspieszył kroku, marszobieg zamieniając na szybki bieg, ponieważ wiedział, że niedaleko znajduje się wiata, pod którą może się schronić. Niestety, mimo że dotarł do niej w przeciągu 5 minut, to jednak deszcz był na tyle intensywny, że zdążył przemoknąć do suchej nitki.
Ale mimo tego, Paweł jako wnikliwy obserwator i całkiem niezły przewodnik, zauważył, że szlak na odcinku Siwakowska Dolina – Łupków jest fatalnie oznakowany.
– To woła o pomstę do nieba! – z oburzeniem wspomina ten odcinek trasy Pabian.
– Szlak wiedzie przez bagniska i moczary. Trzeba przedzierać się przez młodniki. Mam nadzieję, że odpowiednie służby w końcu się tym zajmą – dodaje.
Innymi problemami, z którymi musiał borykać się Paweł podczas swojej wprawy była kwestia noclegu. Czasem wybór padł na schroniska górskie, czasem przystanki, a czasem tylko leśne wiaty, które dawały poczucie bezpieczeństwa w głuszy.
Jeśli chodzi o jedzenie, to zakupy robił na bieżąco, gdy trafiał tylko na jakiś okoliczny sklep. Ciesząc się taką namiastką cywilizacji korzystał również z dobrodziejstw karczm, gdzie mógł zjeść ciepły posiłek.
Najgorzej było z myciem. Po dwóch dniach bez możliwości skorzystania z prysznicu dostał on 1 litr wody, żeby mógł się „wykąpać”, bo w schronisku, w którym postanowił spać nie było bieżącej wody.
Okazuje się, że bez codziennego prysznica można przeżyć bez większego uszczerbku na zdrowiu.
Bądź na bieżąco.
Obserwuj nas na Google News!Dzicy „przyjaciele” na leśnym szlaku
Groźniejsze jednak były spotkania z leśnymi „przyjaciółmi”. – Północ, zupełna ciemność, las, samotność, a tu nagle słyszę przerażający krzyk. Trudno było zidentyfikować czy jest on ludzki czy zwierzęcy. Powtarzał się co 30 sekund – opowiada Paweł Pabian.
– Sparaliżował mnie strach, nie mogłem ruszyć się z miejsca. W końcu jednak wspiąłem się na ambonę [obiekt w kształcie wieżyczki, służący do polowań na zwierzynę – przyp. red.] i tam spędziłem najdłuższe 30 minut w moim życiu – dodaje.
Okazało się, że tak właśnie wyła wilczyca. Jej zawodzenie było wręcz nie do zniesienia dla ludzkiego ucha.
Gdy niebezpieczeństwo minęło Paweł postanowił ruszyć w dalszą drogę, jednak plany tym razem pokrzyżował mu niedźwiedź.
– Przeszedłem jakieś 20 kroków i usłyszałem trzask gałęzi w pobliżu. Biję kijkami jeden o drugi. Ruch powolny, mozolny, głośne łamanie co raz bliżej. Krzyknąłem. Usłyszałem basowy pomruk misia… – wspomina z lekkim dreszczem Paweł.
Futrzany „przyjaciel” niestety zmusił go, aby z obranej drogi zawrócił i znów wspiął się na ambonę.
Tylko las, góry i ja
Kolejne spotkanie z leśnymi mieszkańcami było o wiele milsze. Paweł miał okazję zobaczyć na żywo pięknego rysia, a to, jak sam dodaje, rzadki widok.
– Ryś wyszedł na drogę. Popatrzył za siebie, przed siebie, w prawo i tak cztery razy. Cudem nie patrzy w lewo – tam stałem ja. Następnie zwierzę położyło się na drodze i dalej się rozgląda. We wszystkie kierunki, oprócz mojego. Wyciągam powoli aparat i robię zdjęcie. Usłyszał dźwięk, popatrzył w lewo. Pomachałem mu ręką. Ten popatrzył na mnie, po czym zerwał się w sekundę i zniknął w lesie – relacjonuje spotkanie z rysiem Pabian.
Te trzy spotkania z dzikimi zwierzętami przebił jednak widok rodziców zmieniających pieluszkę dziewięciomiesięcznej córce pod górską wiatą, co dowodzi, że w każdym wieku można chodzić po górach, albo samemu, albo z małą pomocą rodziców.
Widok ten rozczulił Pawła, bo sam lada dzień zostanie ojcem. Dostał nawet propozycję, aby przetestować swoje umiejętności ojcowskie, ale z niej nie skorzystał, uznając, że praktykować będzie dopiero na własnym synku.
Ci ludzie byli jednymi z niewielu, których Paweł spotkał na szlaku, ponieważ o ile przy podejściu pod Tarnicę można było spotkać turystów, tak w pasmo Magura Stuposiańska świeciło pustkami.
– To jest dopiero przeżycie. Tylko las, góry i ja – wspomina Paweł.
Nie dam rady
Ale nie zabrakło też chwil zwątpienia. Pojawiły się już praktycznie pod koniec wyprawy, ale mogły spowodować, że całe przedsięwzięcie spełźnie na niczym.
– Pamiętam ten moment doskonale. To był już 6 dzień w drodze. Cały czas padał ulewny deszcz, ani na chwilę nie przestawało. Nie wiedziałem, co robić – opowiada Pabian.
– Dzwonię do kolego Rafała Bielawy i pytam, co mam robić. Dostałem poradę, która od razu postawiła mnie na nogi – dodaje.
Bielawa poradził mu, aby ubrał na siebie folię NRC, a na skarpetki zwykłe reklamówki jednorazowe ze sklepu. Tak przygotowane stopy miał włożyć do mokrych butów. I udało się. Błotnistą drogą, gdzie Paweł zapadał się do kostek, w strumieniu deszczu ruszył „niebieski” podróżnik w dalszą drogę.
I w końcu się udało. Po 164 godzinach, przerywanymi tylko trzygodzinnym snem, po przebyciu 450 km pieszo marszobiegiem, wykonaniu 660 tys. kroków, zdobyciu ponad 70 oficjalnie nazwanych szczytów i 18 godzinach ruchu po górach Paweł Pabian ukończył „Niebieskie Wyzwanie” o 1:00 w nocy w rzeszowskiej dzielnicy Biała.
Górskiego bohatera przywitała jego mama, żona oraz prawie cały Urząd Gminy Krasne.
– Na ten widok zakręciła mi się łezka w oku. To było niesamowite przeżycie zakończyć swój ultra maraton w takim towarzystwie – wspomina Pabian.
„Niebieskie wyzwanie” nie obyło się też bez ofiar. Padły nimi paznokieć u stopy oraz łydka, której mięsień został zdecydowanie nadwyrężony.
– Pewnie będzie potrzebna jakaś fizjoterapia, ale po zakończonej rehabilitacji wracam do treningów i planuje kolejny ultra maraton – zapowiada Paweł.
JOANNA GOŚCIŃSKA
redakcja@rzeszow-news.pl