Fot. Materiały prasowe. Na zdjęciu Ryszard Podkulski

– Robiono ze mnie czarny charakter. W ostatnich miesiącach ciągle zastanawiano się w mediach, kiedy pójdę siedzieć – mówi w wywiadzie dla Rzeszów News Ryszard Podkulski.

4 kwietnia br. Sąd Najwyższy uznał kasację i uchylił wyrok wobec Ryszarda Podkulskiego, którego w maju 2017 roku Sąd Apelacyjny w Rzeszowie skazał na karę trzech lat więzienia za wyprowadzenie ponad 14 mln zł z Rzeszowskich Zakładów Graficznych. W byłej drukarni przy ul. Lisa-Kuli obecnie znajduje się galeria handlowa Outlet Graffica. 

Orzeczenie SN oznacza, że w świetle prawa rzeszowski przedsiębiorca jest osobą niewinną. Jego sprawa wraca do ponownego rozpoznania przez Sąd Apelacyjny w Rzeszowie. 

Marcin Kobiałka: Pana pierwsza reakcja na wyrok Sądu Najwyższego?

Ryszard Podkulski: Nie byłem zdziwiony. Od początku czułem się niewinny.

 Odetchnął Pan?

– Chyba tak, chociaż trauma zostanie. Musi dużo czasu upłynąć, tym bardziej, że to nie jest jeszcze koniec tej całej gry.

Dwa rzeszowskie sądy – okręgowy i apelacyjny – skazały Pana na bezwzględną karę trzech lat więzienia…

– Opinie biegłych zrobiły „swoje”. Na takich zasadach każdego przedsiębiorcę w Polsce dzisiaj można skazać. Sądy nie zweryfikowały opinii biegłych. Sąd Najwyższy w uzasadnieniu ustnym zwrócił na to uwagę mówiąc, że „przerzucono ciężar wszelkiego dowodzenia na opinię biegłego i że nie zostały wzięte pod uwagę dokumenty, które zostały złożone” przez moich obrońców.

Nawet przedstawiciel prokuratury krajowej, czyli przedstawiciel oskarżyciela w tej sprawie, stwierdził przed Sądem Najwyższym, że „ma poważne zastrzeżenia co do sposobu potraktowania materiału dowodowego przez Sąd Apelacyjny”.

I dopiero Sąd Najwyższy musiał zrozumieć błędy w sądowych postępowaniach prowadzonych w Rzeszowie?

 – Nie wiem dlaczego tak się stało. Towarzyszyło mi ogromne poczucie niesprawiedliwości. Nie zrobiłem nic złego. Wszelkie decyzje związane z restrukturyzacją drukarni były podejmowane w uzgodnieniu ze współwłaścicielem, którym jest Skarb Państwa.

Od początku dziwiłem się, że błędy popełnione przez biegłych są tak rażące i nikt tego nie widzi. Przedstawiłem sterty rachunków na to, ile pieniędzy wyłożyłem na generalny remont budynku byłej drukarni. Biegły do wartości nieruchomości doliczył to, co ja zainwestowałem w roku 2006. A miał sprawdzić, ile obiekt był wart w 2004 r., przed remontem i rozbudową. 

Co Pan stracił?

– Parę rzeczy się posypało. Całkowicie padł mój wizerunek. W biznesie było nerwowo. Było wiele rozkręconych projektów, od których zależał los setek pracowników, a brakowało w nich kapitana, bo byłem zajęty walką w sądach. Miałem kłopoty z kontrahentami. Dzisiaj mi wszyscy gratulują, ale nie wiem, co sobie wcześniej myśleli: „Może winny, może nie”. Dokumentów, na podstawie których mnie skazano, ludzie przecież nie widzieli. Media w trakcie postępowania sądowego skąpo informowały o argumentach zgłaszanych przez obronę. Straciłem najważniejszą rzecz – zdrowie. Mam 61 lat. Dla mnie jeden rok liczy się teraz podwójnie. Po tych wszystkich przeżyciach jestem już innym człowiekiem.

Był Pan „czarnym charakterem”…

– Robiono ze mnie „czarny charakter”. W ostatnich miesiącach zastanawiano się w mediach tylko kiedy pójdę siedzieć, a nie dlaczego ta sprawa potoczyła się w taki sposób. Jakby ktoś miał na tym coś zyskać, że facet parę lat przed emeryturą zostanie zapuszkowany. Lokalne media mnie katowały. Parę lat temu w jednym tytule pojawiło się bez powodu ok. 60 negatywnych artykułów na mój temat.

Nie rozpieszczano mnie. Byłem nawet kopany za to, że powodzianom z Sandomierza zawiozłem bus pełen butów. Potem musiałem się tłumaczyć w prokuraturze skąd je miałem. W tamtym czasie handlowałem obuwiem. Tak naprawdę chodzi chyba o ludzką zawiść. Po prostu. Niewielu przecież to interesowało, ile pracy włożyłem przez 35 lat w różne projekty. Ja nie pracowałem 8 godzin dziennie. Nie znam w ogóle czegoś takiego jak 8-godzinny dzień pracy.

Jak się Pan dziś czuje?

– Jestem trochę poobijany.

Myślał Pan, żeby się wynieść z Rzeszowa?

– Były takie momenty, ale to trudna decyzja ze względów osobistych. Lubię Rzeszów. Jestem lokalnym patriotą.

Nazywają Pana twórcą rzeszowskiego handlu.

– Tak wysoko nie mierzę. Kiedyś przedsiębiorcy handlowali na bazarach. Jako pierwszy postawiłem obiekt, w którym można było handlować pod dachem. Chodziłem po bazarach i mówiłem, żeby przyszli tam i pracowali w cywilizowanych warunkach, żeby mogli się napić herbaty, skorzystać z toalety. Pracowali latem i zimą w spartańskich warunkach. W 1996 roku ściągnąłem ich do centrum Europa II. Ludzie po raz pierwszy zobaczyli, że handel w Rzeszowie nie musi być bazarowy.

Czuje się Pan „ojcem” sukcesu handlu w Rzeszowie?

– Bardziej twórcą nieruchomości, w których można dobrze handlować. One są moim hobby. Czuję ten temat. Potrafię kupić, sprzedać, zbudować, wycenić… Chociaż nie skończyłem żadnej szkoły w tym kierunku. Po prostu zyskałem tę wiedzę dzięki długoletniej praktyce.

I w 2003 roku postanowił Pan kupić Rzeszowskie Zakłady Graficzne…

– Chciałem postawić drugą nogę biznesową – nie tylko handel, ale także produkcja i przemysł, w czym miałem już doświadczenie. Zobaczyłem w gazecie ogłoszenie, że Rzeszowskie Zakłady Graficzne są do sprzedania. Pojechałem, zobaczyłem firmę. Ludzie tam wtedy nie wiedzieli co robić, w zakładzie po prostu była stójka. Część osób pracowało, część wegetowało. To była masakra. Zakład był zniszczony. Ludzie myśleli, że jak kupiłem RZG po to, żeby je zlikwidować. A ja powiedziałem: „Bierzcie się do roboty”. Potem mi dziękowali, że mają pracę.

Prokuratura Okręgowa w Rzeszowie zarzuciła Panu wyprowadzenie z RZG ponad 14 mln zł. Sądy to potwierdziły.

– RZG kupiłem po nieudanej prywatyzacji z 8-milionowym długiem, który został spłacony po tym jak przejąłem przedsiębiorstwo. O tym wszyscy zapomnieli podczas sprawy sądowej. W 2006 roku dodatkowo zainwestowałem w budynek byłej drukarni 6,5 mln zł. Rozbudowałem go, dokupiłem działki i zrobiłem dwa dodatkowe wjazdy z ulicy, przeprowadziłem remont generalny. Biegły połączył wartość budynku z roku 2004 z kosztem remontu. Prokuratura, najwyraźniej bez weryfikacji opinii biegłego, uznała, że wycena jest właściwa i wyprowadzono z firmy pieniądze. Tymczasem ja w ten zakład wpompowałem ogółem ok. 20 mln zł.

Sąd Najwyższy stwierdził w uzasadnieniu ustnym, że to typowa sprawa gospodarcza i „z przykrością trzeba powiedzieć, że niestety często Sądy Okręgowe i Apelacyjne nie radzą sobie z tą materią. Żeby rozpoznać w sposób prawidłowy sprawę gospodarczą w zasadzie należy zająć się sprawą nie tylko od strony karnej, ale także od strony gospodarczej, czyli zacząć od wszelkich uwarunkowań”.

Drukarnia w końcu przestała działać. Kto położył firmę na łopatki?

– Myślę, że głęboki defekt naszego Państwa na wielu poziomach. Zaczęło się od Urzędu Skarbowego. Naliczył nam ponad 1 mln zł niezapłaconego podatku, który miał wynikać z restrukturyzacji. Z jednej strony Państwo (Ministerstwo Skarbu) uzgadnia ze mną, że po nieudanej prywatyzacji ratujemy firmę przed upadłością. Udaje się. Firma działa i kontynuuje odprowadzanie podatków.

Z drugiej strony to samo Państwo, w postaci Urzędu Skarbowego, dopatruje się nieprawidłowości. Zostaje zawiadomiona prokuratura i pojawiają się biegli, którzy nie potrafią zrobić rzetelnej wyceny majątku. Nie czekając na ostateczne rozstrzygnięcia „skarbówka” zajmuje konta drukarni, która traci płynność finansową. Blokada kont, egzekucja komornicza – firma pada, ludzie tracą pracę. Wiele lat walki o uzdrowienie przedsiębiorstwa leci do kosza. Podatki przestają płynąć do US.

Przez sąd zostałem zobowiązany do naprawienia szkody. Ponad 14 mln zł ma wrócić do RZG. Tylko, że te pieniądze mam zwrócić sam sobie, ponieważ jestem większościowym właścicielem firmy. To kolejna anomalia.

I robi Pan teraz w biznesie krok w tył?

– Tak. Już to zrobiłem. Przekazuję kierowanie biznesem swoim dzieciom. To, co przeżyłem, odebrało mi trochę chęć do życia i pracy. Swoją rolę w biznesie ograniczam.

Czegoś Pan żałuje?

– Chyba nie. Czuję się spełnionym człowiekiem. W Rzeszowie mi dobrze. Miasto się rozwija i chwała za to tym wszystkim ludziom, którzy mają pomysły i chęć do działania. Ja z tego pociągu wysiadam. Ale są inni, którzy nadal mają zapał do pracy. Takim człowiek jest, np. prezydent Tadeusz Ferenc. Zrobił kawał dobrej roboty. Miasto rośnie w oczach i to widać.

Rozmawiał: MARCIN KOBIAŁKA

Reklama