Sondaże powinny odzwierciedlać oczekiwane preferencje. I nie jest dobrze, gdy diametralnie rozjeżdżają się z rzeczywistością.

Polacy już wiedzą, że sondaże przedwyborcze w zasadzie mogą mieć się nijak do realiów. Zwycięzcą może zostać zupełnie inna osoba, niż jest to zapowiadane; ogromne poparcie może uzyskać ktoś, na kogo ankietowani aż tak wyraźnie nie wskazują; popularność niekoniecznie musi przekładać się na oddane głosy.

Tyle wiemy od tygodnia, jaki upłynął po pierwszej turze wyborów prezydenckich. Po wczorajszej debacie wiemy jeszcze jedno: nasi rodacy z uwagą i ogromnym zainteresowaniem podchodzą do drugiej tury wyborów. Ponaddziesięcioipółmilionowa widownia przed telewizorami jest tego dowodem.

Ale żółta kartka (czasami nawet czerwona) pokazana niektórym kandydatom w ubiegłą niedzielę dostała się także ośrodkom badania opinii publicznej. Jaki teraz będzie sens w zamawianiu przez redakcje czy partie sondaży badających określone poparcie, gdy tak kompletnie można nie trafić? Jak w takiej sytuacji na podstawie sondaży modyfikować i dostosowywać programy wyborcze? W zasadzie jedynym celem sondaży pozostaje próba wpływania na niezdecydowanych, ewentualnie próba zmiany wskazań wyborczych przez osoby ulegające magii sondażowej.

Teraz sondaże przestały być zupełnie wiarygodne i na decydujące rozstrzygnięcie pozostanie czekać aż do ostatniej chwili.

Chyba, że wydarzy się coś niespodziewanego, przeważającego wyraźnie szalę zwycięstwa.

Reklama